Artykuły

Osaczeni

"Ofiara" w reż. Adama Sajnuka w Teatrze WARSawy w Warszawie. Pisze Jacek Wakar w Dzienniku Gazecie Prawnej - dodatku Kultura/Program TV.

"Ofiara" według Saula Bellowa w Teatrze Warsawy to utrzymana w starym stylu opowieść o wzajemnej obsesji, która bierze się niemal z niczego.

To budujące, że w teatrze mają jeszcze znaczenie artystyczne przyjaźnie. Adam Sajnuk spotkał się z Grzegorzem Małeckim rok z okładem temu na scenie warszawskiej Polonii, reżyserował go wtedy wraz z Marią Seweryn w świetnych "Konstelacjach" Payne'a. Aleksandra Justa zagrała u niego w niedawnej "Skazie" w Syrenie, a teraz połączył ich wszystkich Saul Bellow i jego "Ofiara". Juście przypadł niewielki, choć krwisty epizod, ale bez Małeckiego nie byłoby tego przedstawienia. Szef Teatru Konsekwentnego (wciąż jestem przywiązany do dawnej nazwy dzisiejszego Teatru Warsawy) o przeniesieniu na scenę tej właśnie powieści myślał chyba od dwóch lat. Po obejrzeniu gotowego spektaklu powiem, że czekał na Małeckiego.

Skorzystał także z okazji, by samemu powrócić do aktorstwa. Niegdysiejszy wspaniały Portnoy z adaptacji powieści Rotha ostatnio skupił się prawie wyłącznie na reżyserii i pewnie jedynie w niej widzi przyszłość. To zrozumiałe, szczególnie kiedy Sajnuka zapraszają dziś regularnie renomowane sceny. Dobrze jednak, że pamięta o tym, by raz na jakiś czas powrócić do domu. Spektaklu takiego jak "Ofiara" zapewne nie zrobiłby nigdzie indziej. Taki teatr potrzebuje czasu i absolutnej wolności. I poczucia, że się jest u siebie. To ma Adam Sajnuk jedynie na warszawskim Nowym Mieście.

Przyznam, że nie znałem do tej pory tej powieści amerykańskiego noblisty. Powstała w roku 1947, bodajże jako druga w jego dorobku. Przynosi jednak typowe dla Bellowa obrazy i sytuacje - jesteśmy w środowisku Żydów odreagowujących bezskutecznie traumę niedawno zakończonej wojny. Sajnukowi udało się pokazać, jak konkret i szersze spojrzenie się zazębiają, jak przenika się osobiste

ze wspólnym. Jego "Ofiarę" można czytać jako bezpośrednią rozgrywkę dwójki protagonistów, ale można też patrzeć na nią niczym na rozważanie o winie i karze narodów, ich współistnieniu i współodpowiedzialności. Na szczęście Sajnuk wie, że w teatrze najważniejsza jest opowieść, metafora nie odbiera przyjemności z obserwowania wyrafinowanej gry. Jednak nie daje o sobie zapomnieć.

Jest jak z Kafki. Dobrze sytuowany Żyd (Grzegorz Małecki) miał kiedyś powiedzieć coś nieprzychylnego o znanym sobie goju (Adam Sajnuk) i te słowa zrujnowały tamtemu życie. Stracił pracę, został sam, szlaja się po ulicach. Asa Leventhal zaś o wszystkim zapomina, zapewne nie pamięta nawet, że niejaki Allby żyje i kim jest. Aż do spotkania, które ma wyglądać na przypadek, ale nim nie jest. Uruchamia zatem spiralę obsesji i osaczenia. Allby wdziera się do życia i - dosłownie - do domu Asy, żąda od niego nowej pracy, pieniędzy. Chce oddychać tym samym co tamten powietrzem. Prowokuje poczucie winy i chęć wyjaśnienia, co wydarzyło się przed laty. Jednej prawdy o tym zdarzeniu nie ma, ale sieć podejrzeń i niedopowiedzeń wystarczy, by zamienić Leventhala w ludzki strzęp. Allbe'emu zaś pozwala poczuć smak władzy, ale i ona okaże się iluzją.

Niemal wszystko zależy w tym przedstawieniu od aktorów. Małecki i Sajnuk mają ogromnie dużo scen dwójkowych, do wypowiedzenia kilometry słów. Potrzebna jest zatem drobiazgowa partytura ich działań ze sobą i obok siebie, aby utrzymać gęstość emocji, wzajemnych oskarżeń i ich odpychania. Allby Sajnuk w wyświechtanej marynarce, przykrótkich spodniach i znoszonych butach, z których wyzierają gołe palce, z pozoru przypomina typowego bezdomnego. Ale tylko do chwili, gdy się odezwie. Stworzył bowiem sobie spójną i drobiazgową teorię o tym, jak został wykończony. A skoro ktoś popełnił winę, czemu nie oczekiwać zadośćuczynienia? Jego żądanie staje się sensem życia mężczyzny. Jego jedynym celem. Sajnukowi reżyserowi udaje się pokazać, jak z czasem bohaterowie Bellowa nie mogą bez siebie istnieć, związani najsilniejszą więzią - nienawiści.

Sajnuk buduje postać Allby'ego, zaczynając od tego, co widać i słychać. Drobnego kroku, chrapliwego, służalczego tonu. Potem przygładza włosy, wciąga koszulę, prostuje plecy, przechodzi do ataku. Świetna, pozornie oparta na technicznych detalach rola to najtrudniejsze z dotychczasowych aktorskich zadań Adama Sajnuka. No i odkrycie "Ofiary" w Teatrze Warsawy.

Grzegorz Małecki gra bardzo pewnie, to na nim w przeważającej mierze ciąży prowadzenie historii, utrzymanie uwagi publiczności. Udowadnia, że jest wspaniałym technikiem, ale nie poprzestaje jedynie na rzemiośle. Prowadzi swego Leventhala od pewności każdego kroku aż do katatonicznego trwania. Znakomita rola potwierdza wyjątkową pozycję Małeckiego nie tylko w warszawskim teatrze. Ile umie, przekonywaliśmy się wielokrotnie, chociażby w "W mrocznym mrocznym domu" w macierzystym Narodowym. Leventhal z "Ofiary" zawdzięcza sporo Teny'emu z tego wybitnego przedstawienia.

Nie jest to propozycja dla każdego. Bellów zamyka swoich bohaterów w pułapce słów, a Sajnuk nie daje im szans na ucieczkę. To teatr tradycyjny, bez eksperymentów, projekcji, mówienia od siebie poza tekstem. Rzecz dla tych, którzy lubią aktorów chyba bardziej niż reżyserów. Choć bez tych drugich nie byłoby pierwszych.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji