Artykuły

Upadek Babilonu

"Detroit. Historia ręki" w reż. Wiktora Rubina w Teatrze Polskim w Bydgoszczy. Pisze Szymon Spichalski w serwisie Teatr dla Was.

W 2013 roku miasto Detroit ogłosiło stan bankructwa. Tak w sercu Stanów Zjednoczonych skończył się "american dream" jednej z niegdyś najprężniejszych metropolii USA. Przykład ośrodka w stanie Michigan stał się dla innych miast swoistą przestrogą. Nieprzypadkowo wskazuje się na analogię między Detroit a podupadającą Łodzią.

A jeszcze w latach 50. Detroit rozwijało się dynamicznie. Liczba mieszkańców przekraczała dwa miliony. Lokalne fabryki (GM, Ford) produkowały samochody osobowe, ale również sprzęt dla wojska. Lata 60. zapoczątkowały okres zmian, związany z wahaniami rynku i nadprodukcją. Detroit zaczęło stopniowo upadać, producenci przenosili swoje firmy, ponadto zaczęło dochodzić do zamieszek na tle rasowym (spowodowanych głównie przez czarnych imigrantów). Bogata biała klasa średnia wyprowadziła się z centrum na przedmieścia. W ciągu kilkunastu lat liczba mieszkańców zmniejszyła się do siedmiuset tysięcy. Przed II wojną miasto było praktycznie w całości "białe". Obecnie 80% obywateli Detroit jest czarnoskórych. Metropolia musi sobie radzić z wysoką przestępczością, korupcją, 20-procentowym bezrobociem.

Duet Rubin-Janiczak wziął na warsztat ciekawą, choć niepokojącą historię amerykańskiego ośrodka. Tym, co rzuca się w oczy po wejściu na scenę, jest swoista fascynacja teatralną maszynerią. "Detroit" przywodzi na myśl futurystów i ich zamiłowanie do techniki. Scenografię tworzy konstrukcja przypominająca szkielet hali fabrycznej. Na jej szczycie zamieszczone są fragmenty muralu Diego Rivery. Niektóre z nich są pokazane jeszcze w fazie szkicu, z którego "wychodzą" dłonie - symbol "żywej" pracy tysięcy robotników. Widownia siedzi w środku wspominanego szkieletu na oponach rozrzuconych po podłodze.

Akcja rozgrywa się dookoła. Na proscenium stoi czerwony Ford T. Naprzeciwko ustawiono rampę, a przy kolejnej ścianie arkady. Nad wejściem na scenę znajduje się łóżko szpitalne z placówki Henry'ego Forda. Michał Korchowiec stworzył świetną scenografię, której powierzchnia jest przestrzenią totalną. Jako widzowie znajdujemy się w Detroit - mieście idei, z jego wszystkimi znakami rozpoznawczymi budującymi tożsamość metropolii.

Miasto w stanie Michigan jest ukazane w przedstawieniu jako wielki projekt. I to nie tylko urbanistyczny, ale także społeczny. Grupa aktorów pojawia się w robotniczych strojach, trzymając w ręku młotki. Aktorzy ustawiają się w "żywy obraz", stanowiący odbicie muralu Diego Rivery. Dzieło Meksykanina miało być apologią Detroit jako miasta sukcesu, którego tożsamość stanowi etos pracy. Hurraoptymizm odbija się w śpiewanej przez aktorów "Odzie do radości". Pojawia się sam Rivera, który maluje na nagich torsach poszczególnych pracowników robocze ubrania. Robotnicy literalnie zrastają się ze swoimi skafandrami. Rubin pokazuje, jak artystyczne wyobrażenie miało w zamyśle przełożyć się na rzeczywistość.

Ideał Detroit wiązał się ze swoistym zaprojektowaniem nowego człowieka. Nieprzypadkowo siedzimy we wnętrzu hali fabrycznej. Zdaniem twórców jesteśmy tworzeni według określonych wzorców (symulakrów, jakby powiedział Baudrillard). Twórcy obrazują ten proces na przykładzie amerykańskiego ideału życia w latach 50. Wjeżdża lincoln, z którego wysiada wymuskany James Dean ze swoją dziewczyną. W następnej sekwencji piją oczywiście coca-colę w swoim nieskazitelnym mieszkaniu. W tle robotnicy przekazują sobie puszki z zupą marki Campbell. Popkulturowe wyobrażenia zaczęły kształtować życie ludzi. Jak przyznają sami robotnicy - "nie mamy nawet po co strajkować".

Henry Ford zostaje tutaj ukazany jako zwolennik postępu, w którego ramach miano pozbyć się tradycji. Podjęty zostaje wątek przebudowy centrum Detroit, kiedy przez środek miasta puszczono autostradę I-375. Oczywiście kosztem mieszkańców, których domy stały na trasie planowanej drogi. Jerzy Pożarowski żali się Fordowi, na co ten odpowiada: ,,Nie chcecie postępu?". Wielki miejski projekt zaczął obracać się przeciwko ludziom, dla których go stworzono. Nieprzypadkowo na jednym z ekranów ustawionych na scenie widać sceny z "Modern Times" Chaplina.

Chaplinowskie przerysowanie przenosi się na działania aktorskie. Grający ustawiają się rzędem na rampie. Odtwarzają ruch maszyn. Przekładają sobie z rąk do rąk opony i inne produkty. Przypominają zębatki wielkiego zegara. Wykonują swoją czynność coraz szybciej, co odbija się nawet w przyspieszonym sposobie mówienia. Rubin postrzega właśnie automatyzację pracy jako jedną z przyczyn upadku Detroit. Mieszkańcy miasta zostali wtłoczeni w pewien schemat warunkujący ich życie. Efektowny układ cheironomiczny (w ogóle ruch sceniczny jest tutaj rewelacyjny) wiąże się jednak z pewnym uproszczeniem. Przyczyną upadku Detroit był raczej upadek etosu pracy niż jego niektóre patologie. Rozumiem jednak, że taka wizja jest po prostu nośna.

Ford chce stwarzać zarówno popyt, jak i podaż - stąd bierze się w spektaklu problem nadprodukcji. Fabryki biznesmena tworzyły nadmiar bombowców dla wojska. Ale czy znajdzie się na to odbiorca? Forda to nie interesuje. Produkcja staje się zasadą samą dla siebie. Przemysłowiec mówi: ,,Moje produkty nie są dla ludzi - one żyją z nimi w związku". Warto się zastanowić nad taką interpretacją losu Detroit. W systemie kapitalistycznym powstało miasto zaplanowane praktycznie od podstaw. To miało się stać przyczyną jego upadku. Ale czy to przypadek tylko Detroit? Wystarczy spojrzeć na wyludnienie Nowej Huty, żeby nie uzależniać upadku miast wyłącznie od ustrojów gospodarczych.

Gdy dochodzi do krachu, zaczynają się zamieszki. Robotnicy przerywają pracę i idą "na papieroska". Ogień z szlugów jest w widowisku odbiciem społecznego płomienia. Maciej Pesta gra przywódcę buntu. Wykonuje słynne "Lose yourself" Eminema (notabene utwór pochodzi z filmu "Ósma mila", którego akcja ma miejsce w Detroit właśnie). Scena zamieszek odbywa się w rytm pulsującej, głośnej muzyki. James Dean jest przerażony, robotnicy machają rękami. Gdy wyrobnicy wracają do pracy, ich ruchy są już znacznie wolniejsze. Szkoda, że Rubin nie zwrócił większej uwagi na ówczesne konflikty rasowe w Detroit. To czarni pracownicy - trzeba to powiedzieć - przeważnie wszczynali wtedy burdy. Co prawda aktorzy grający robotników, wyjmują na początku z kieszeni czarne lalki i stawiają je na opuszczonym pręcie, który później wędruje w górę. Nie akcentuje się jednak w przedstawieniu przemian społecznych na tle rasowym, czego w opowiadaniu o Detroit nie można pomijać. Tłum jest u Rubina anonimowy. Polityczna poprawność?

Pojawia się tutaj jeszcze jeden wątek - antysemityzmu (tak, tak!). I trzeba od razu zaznaczyć, że jest on dramaturgicznie nieuzasadniony. Twórcy przechodzą od opowieści o mieście do wytknięcia Fordowi jego poglądów. Rozbija to kompozycję spektaklu, do tej sceny konsekwentnie spójną i przemyślaną. Mirosław Guzowski staje na pliku książek pt. "Żyd międzynarodowy" i wymienia cytaty z Woltera, Goethego i innych. Wszystkie rażą swoją prymitywnością w ocenianiu społeczności żydowskiej. Postać Guzowskiego rzuca potem w stronę Forda wyraźne oskarżenie o współudział w Holokauście. Przemysłowiec miał się przyczynić do ludobójstwa, ponieważ wyrażał negatywne opinie o Żydach. Poza tym zastosowana przez niego metoda udoskonalenia produkcji miała ułatwić mordowanie niewinnych ludzi. Trzeba powiedzieć wprost, że w tym momencie Rubin dokonuje perfidnej manipulacji. Jeśli pójdziemy tym tropem myślenia, okaże się, że rozwój medycyny również przyczynił się do Holokaustu, bo ułatwił doktorowi Mengele przeprowadzanie swoich chorych eksperymentów. Postęp techniczny NIE BYŁ bezpośrednią przyczyną ludobójstwa. Technika może być użyta zarówno w dobrym, jak i w złym celu. Ale rozumiem, że doszukiwanie się wszędzie antysemityzmu i tzw. "moralnej winy" jest po prostu modne wśród współczesnej inteligencji. Inna sprawa, że osobiste poglądy Forda były kontrowersyjne. Tym niemniej wyżej opisana sekwencja jest po prostu niepotrzebna.

Na szczęście w pamięci pozostają przede wszystkim inne sceny. Małgorzata Trofimiuk gra starą kobietę, która umiera w samotności pośród ulic opustoszałego miasta. Jej "trumną" stają się opony. Pojawia się także czarny prorok (Jakub Ulewicz), który już w pierwszych scenach spektaklu przepowiada upadek miasta. Wkrótce projektanci wynoszą się z metropolii (jeden z nich ucieka do Doliny Krzemowej). Ostatnią sekwencję spektaklu stanowi projekcja pokazująca ruiny niegdyś prężnego miasta. Detroit zaczyna mówić swoim głosem: wydobywają się z niego poczucie zgorzknienia i bycia wyzyskanym przez chciwych ludzi. Schodzący ze sceny aktorzy zaczynają nucić murzyńską pieśń pracy, która staje się swoistym trenem dla trupa Detroit.

"Historia ręki" jest dobrym spektaklem i to pomimo pewnych uproszczeń w sferze merytorycznej. Ruch sceniczny, scenografia, muzyka i artystyczna wizja upadłego miasta stanowią o prawdziwej sile tego przedstawienia. Chwilami zwalnia ono tempo, nie widzę też uzasadnienia we wprowadzeniu postaci Fridy Kahlo. Zbiorowa energia zespołu i teatralna maszyneria niwelują niedociągnięcia w formie. Bydgoskie "Detroit" można uznać za jedno z ciekawszych wydarzeń artystycznych tego sezonu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji