Artykuły

Tadeusz Sobczak znów wyrusza z prezentami

- Dorośli bawią się jak dzieci. Pewnego razu w jednym z domów rodzice mnie obstąpili, a dzieci siedziały grzecznie z boku. Właściwie te maluchy zostały wyłączone z całej zabawy - mówi TADEUSZ SOBCZAK, aktor lalkowy z Olsztyna, który od kilkudziesięciu lat wciela się w rolę św. Mikołaja.

Świętego Mikołaja gra pan od 36 lat! To chyba jedna z najdłuższych ról aktorskich?

- Podczas jednego ze spacerów zastanawiałem się, ile zagrałem już tych ról w szkołach, przedszkolach, zakładach pracy, hotelach i w domach prywatnych. Średnio Mikołaja zagrałem 40 razy w roku, co daje w sumie około 1500 występów. W tym około 200 dla ubogich dzieci czy z domu dziecka.

Jak to było z tą pana rolą?

- Rozpocząłem tę robotę, pracując w Teatrze Lalek w Olsztynie. Widziałem, jak to robili moi starsi koledzy: Andrzej Grzmociński, Ignacy Dutkiewicz i mój mistrz Edward Czuchnowski. I ja też chciałem dorobić do małej pensji, ale także ciekawiła mnie ta rola.

A ile razy wymieniał pan już swój strój?

- Dokładnej liczby panu nie podam, ale co dwa lata mam nowy. Zainwestowałem także w dobry sprzęt nagłaśniający, mikrofony bezprzewodowe. Do tego włosy, peruka, broda, której nie wiem, ile sztuk już zużyłem.

Bo dzieci pewnie mocno za nią ciągną?

- Dla bezpieczeństwa nie pozwalam im na to. Ale i tak mnie dopadają (śmiech). Kiedy wchodzę do najmłodszej grupy w przedszkolu, to kucam, żeby się mnie nie przestraszyły, i pytam, czy mogę się przywitać. Czekam, aż opadnie w nich "stracholęk" i zaczynamy! Dzisiaj zdecydowanie więcej jest odważnych dzieci, kiedyś było inaczej. Czasami zdarza się, że w grupie 50-osobowej tylko jedno dziecko plącze. I ja pozwalam mu wtedy "wybój ać się". Niech dziecko przeżywa emocje, a mówienie "Nie bój się" nie ma najmniejszego sensu.

Wspomnień ma pan pewnie mnóstwo.

- Kiedyś w mikołajki w Mikołajkach sfrunąłem balonem, zacząłem hałasować, dzwonić dzwonkiem. Następnie po kryjomu się przebrałem i wróciłem do tych ludzi. Nikt mnie nie poznał. A za jakiś czas znowu O czym rozmawia pan z dziećmi?

- Dzieci zadają różne pytania i to kilkadziesiąt jednocześnie. Najczęściej pytają, czy dotarł do mnie ich list i czy pamiętam, że taki prezent chcą znaleźć pod choinką. Zawsze muszę odpowiadać dyplomatycznie: "Tak", żeby się nie ośmieszyć. Jeżeli to są prywatne spotkania w domach, to ustalamy z rodzicami, że np. Karolek wysłał list do św. Mikołaja i prosi o samochód. I mama potwierdza, że to jest w paczce. W tej całej magicznej historii dla dziecka bardzo ważne jest, żeby św. Mikołaj nie kłamał. Dzwonię dzwonkiem na korytarzu i słyszę, jak dzieci dostają kociokwiku. Szaleństwo jest totalne!

W listach do św. Mikołaja maluchy proszą pewnie o niestworzone rzeczy?

- Dziewczyny najczęściej proszą o lalki Barbie, a chłopcy o gry i samochody. Nie da się tego wszystkiego wymienić, ponieważ zabawek dzisiaj jest mnóstwo.

A dorośli jak się zachowują, kiedy widzą św. Mikołaja?

- Dorośli bawią się jak dzieci. Pewnego razu w jednym z domów rodzice mnie obstąpili, a dzieci siedziały grzecznie z boku. Właściwie te maluchy zostały wyłączone z całej zabawy. I tak patrzę kątem oka na te dzieci, które siedziały tak, jakby ktoś im to nakazał. Ta nieciekawa sytuacja trwała z 10 minut. Nie przerywałem rodzicom, dałem im się wyżyć. I w pewnej chwili mówię: "Dobrze, a teraz czas na dzieci...". Dorośli byli zaskoczeni, że ktoś jeszcze oprócz nich był w domu. Myślę, że rodzice zrekompensowali sobie w ten sposób niespełnione marzenia z dzieciństwa. Uważam, że dzisiaj rodzice mają większą wiedzę o miłości do dzieci. Podczas spotkań ze mną maluchy są świetnie przygotowane do wizyty, są na pierwszym planie, a rodzice stoją z tyłu.

Ile prezentów najwięcej pan rozdał?

- To było bodajże 9 lat temu. W domu na Brzezinach świętowało 20 osób i musiałem rozdać aż 150 prezentów. Z tymi prezentami woził mnie syn. Czekał na mnie w samochodzie, kiedy ja byłem w domach. Z domu na Brzezinach wróciłem po ponad godzinie. A syn na to: "No, już chyba dłużej nie mogłeś tam być!". Było tam wesoło, ponieważ do tego domu przyjechała rodzina z Francji. I jeden z tych Francuzów filmował całe spotkanie, bo to była dla niego nowość. Zupełnie nie wiedział, co się dzieje.

Spędza pan Wigilię z rodziną czy jako św. Mikołaj?

- Od kilku lat mam stałe zlecenie w jednym z hoteli. Wyjeżdżam w Wigilię o godz. 15, ponieważ muszę się przygotować. Spotyka się tam 450 osób z całej Polski, Rosji, Słowacji, Czech. Przepiękna sprawa! Czasami mam zlecenie wieczorem w Boże Narodzenie. Ale za to drugi dzień świąt zawsze mam wolny. Jestem św. Mikołajem wodzirejem i mam jeszcze kondycję. Chociaż zauważyłem, że ostatnio muszę narzucać bardzo duże tempo. A taka wizyta w przedszkolu trwa około dwóch godzin, z małymi przerwami. Można się urobić. Kiedy nie będę miał sił, zajmę się czymś innym. Mam 63 lata, ale dzieci mnie odmładzają. Poza tym nie mam jeszcze wnuka.

Wierzy pan wśw. Mikołaja?

- Wierzę.

Jak wyglądało Boże Narodzenie w pana rodzinnym domu?

- Bardzo tradycyjnie. Po wojnie moi rodzice przeprowadzili się do Czeszowa na Dolnym Śląsku (Jan Jakub Kolski kręcił tam film "Cudowne miejsce" - red.), poniemieckiej miejscowości z pięknymi murowanymi domami. Tam jest nieduży neogotycki kościół. Mieszkali tam ludzie z Wileńszczyzny, Ukrainy. I wszyscy się przyjaźnili i rozmawiali na temat robienia kutii i pierogów. Każdy pilnował jednak swojego menu. I nigdy nie było w naszym domu kutii. Moja mama i dwie siostry działały w kuchni. Pamiętam też, że koniecznie musiało być 12 potraw. Rewelacją była choinka i świeczki, a nie te dzisiejsze diody. Oczywiście trzeba było pilnować, żeby jej nie spalić. No i kradliśmy wiszące na niej cukierki. Ojciec przynosił drzewko z lasu, miał asygnatę. Ciocia mieszkała w Niemczech i przysyłała nam bombki w kształcie szyszek. Kiedyś przyszedł ksiądz po kolędzie i mówi do mamy, że też chciałby mieć takie bombki w kościele. Matka ściągnęła je z naszej choinki i oddała. A później ciotka przysłała kolejne. Była też zupa śledziowa i śledzie, których nienawidziłem. Kiedyś mój brat bajerant powiedział do mnie, że da mi dwa złote, jak zjem śledzia. Ledwo go zjadłem, a brat pieniędzy i tak mi nie dał. Powiedział, że nie będzie mi płacił za to, że się najadłem.

Pana dom też odwiedzał św. Mikołaj?

- Kiedy miałem pięć lat, to do naszego domu przyszedł św. Mikołaj, w którego wcielił się pan Jan Smolak. Do Polski przyjechał z rodziną z Syberii. Był świetnym zdunem. Ja wiedziałem, że to był pan Smolak, ale udawałem, że nie wiem. Bardzo ciepło do nas mówił. Kiedyś mi się przypomniał pan Smolak i pomyślałem, że w taki sam sposób ja chcę grać św. Mikołaja. Wystraszyć dziecko to żaden problem. Sztuką jest przyciągnąć do siebie maluchy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji