Artykuły

Wiem dokąd idę

- Najwspanialsze jest dla mnie śpiewanie własnych recitali. Nie ma z nich wielkich pieniędzy, dlatego trzeba też śpiewać, żeby się utrzymać - mówi KATARZYNA GRONIEC.

Alina Gutek: - Gdzie spędzi pani święta?

Katarzyna Groniec: - U rodziców w Gliwicach, jak co roku. Święta zawsze spędzamy razem: rodzice, siostra z rodziną i my. Nie wyobrażam sobie, żeby było inaczej. Tęsknimy za tym wspólnym świętowaniem, choć sielanka nie trwa długo. Odzywają się przyzwyczajenia i w naturalny sposób dochodzi do tarć. Ale to są nasze tarcia.

- Dotyczą spraw ważnych?

- Nie, drobiazgów. Tata mówi na przykład: Przyjadę i pomaluję ci mieszkanie. Ja na to poirytowana: Sama sobie pomaluję albo kogoś wynajmę. On: No tak, ale po co będziesz płacić. Irytujące jest odpieranie tej nadopiekuńczości, ale z drugiej strony pamięć takiej chwili bardzo przydaje się w trudnych momentach.

- Pamiętam zbuntowaną Kasię Groniec z czasów "Metra". Teraz słyszę sentymentalną córkę, a na zebraniach w szkole [nasze dzieci chodzą do jednej klasy - przyp. A.G.] konserwatywną mamę, która podkreśla, jak ważne jest wpajanie dzieciom szacunku dla starszych. Długą drogę trzeba przejść od bycia w kontrze do rodziców po dojrzałe macierzyństwo?

- Ja nie byłam w kontrze do rodziców. Przeżywałam młodzieńczy bunt przeciwko całemu światu. Zmieniałam licea, bo a to się zakochałam, a to narobiłam sobie zaległości w nauce. Strasznie namieszałam i jedynym wyjściem z tej sytuacji była ucieczka.

- "Metro" spadło więc pani z nieba.

- Tak, było wybawieniem. Rodzice nie za bardzo akceptowali mój pomysł, bo wiedzieli, czym to pachnie. No a poza tym byłam w trzeciej klasie liceum, choć wszystko wskazywało na to, że moja edukacja skończy się katastrofą - miałam dużo nieusprawiedliwionych godzin, doszło do tego, że tato odprowadzał mnie do szkoły, taki wstyd. Rodzice bardzo chcieli, żebym zdała maturę, ale z drugiej strony widzieli moją determinację. Byłam nieprzejednana i w końcu się zgodzili. Musiałam tylko przyrzec, że zrobię maturę. I zrobiłam - gdy byłam w ciąży - w Centrum Kształcenia Ustawicznego (śmiech).

- Łatwiej teraz pani zrozumieć córkę?

- Raczej moją mamę. Bardzo się boję, wiedząc, co może się zdarzyć. Dryfowałam we wszystkie zakazane zakątki, nigdzie jednak nie zakotwiczyłam. Mam dużo zdrowej siły wewnętrznej, która mnie trzyma. Taki genotyp. Nie twierdzę, że nie ulegam wpływom, szczególnie jeśli zafascynuje mnie wspaniały człowiek czy jakaś porywająca idea. Ale coraz mniej jestem podatna na uzależnienia i wpływy ludzi toksycznych.

- Czyja to zasługa? Wychowania?

- Absolutnie tak. Zawdzięczam to zasadom. W naszym domu nie było surowych nakazów i zakazów. Były zasady. Moje relacje z rodzicami opierały się na partnerstwie, jeżeli w ogóle możliwe jest partnerstwo w układzie dzieci - rodzice. Kiedy dzisiaj rozmawiamy z siostrą, starszą ode o mnie o siedem lat, to dochodzimy do wniosku, że ja miałam jednak dużo więcej swobody niż ona.

- Taki model przenosi pani na swoje relacje z córką?

- Moje podejście do wychowania ewoluuje. Początkowo wydawało mi się, że najpiękniejsze i najwspanialsze są układy kumplowskie. Teraz wiem, że to totalna bzdura. Mam nadzieję, że wiem nie za późno. Dziecko musi mieć ramy, w jakich może się poruszać, bo wtedy czuje się bezpiecznie. Nie piłuję, wiele rzeczy odpuszczam, ale wkurza mnie, jak wchodzę do szkoły i widzę, że dzieciaki, a wśród nich Mania, siedzą na kanapie, a obok nich stoi starsza pani.

- Mania bardzo pięknie śpiewa, wygrywa szkolne konkursy piosenki. Pójdzie pani drogą?

- Sama zdecyduje. Chciałabym, jak każda matka, żeby była szczęśliwa, niczego nie żałowała, ale też, żeby nie miała do mnie pretensji, że ją do czegoś nie przymusiłam. Staram się stworzyć jej takie możliwości, aby miała z czego wybierać, ale zmuszać do niczego nie będę, bo nie umiem. Mnie też do niczego nie zmuszano. Nie ukrywam przed nią, że uprawianie tego zawodu okupione jest wielkim stresem i ogromną samotnością w jego przeżywaniu na scenie. Chciałabym, żeby wiedziała, że czasem śpiewanie nie jest warte zachodu, bo ewentualne sukcesy nie są w stanie zrekompensować strat w życiu.

- Mania bywa pani recenzentką?

- Często mówi: Mogłabyś śpiewać takie piosenki, żeby wszyscy rozpoznawali cię potem na ulicy. Odpowiadam: Nieeeee!!! Ostatnio byłam w sklepie, gdzie oglądałam piękne rzeczy, i nagle usłyszałam swoją piosenkę. Nie wiem, czy ktoś mnie rozpoznał i puścił ją, żeby sprawić mi przyjemność, czy był to czysty przypadek. Zmroziło mnie. Stałam tak, czerwona jak burak, przez ponad trzy minuty, dokładnie tyle, ile trwała piosenka, i wydawało mi się, że trwa to całe wieki. Miałam ochotę włożyć sobie reklamówkę na głowę i wyjść niepostrzeżenie.

- Musi pani iść na kompromis między tym, co pani bliskie, a tym, co konieczne?

- Takim bolesnym kompromisem są tak zwane występy w telewizji. To zazwyczaj wielkie rozreklamowane spędy, na których każdy wykonuje jakąś piosenkę, gdzie czeka się godzinami na wyjście na scenę. To nie mój świat. Najwspanialsze jest dla mnie śpiewanie własnych recitali. Nie ma z nich wielkich pieniędzy, dlatego trzeba też śpiewać, żeby się utrzymać. Podziwiam ludzi z mojej branży, którzy mają jasno opracowany plan: dzisiaj nagram coś, co chwyci, potem będę robić coś absolutnie swojego. Ja nie umiem tak sobie planować, a co dopiero te plany realizować.

- Stoi pani gdzieś na uboczu. Brakuje pani siły przebicia czy to świadomy wybór?

- Paradoksalnie i jedno, i drugie. Muszę mieć harmonię między życiem zawodowym i prywatnym. To oddzielne dwa światy. Nigdy nasz dom nie żył moim śpiewaniem. Owszem, czasem przygotowuję się do pracy w domu, ale nie atakuję moich najbliższych swoimi dokonaniami, wręcz przeciwnie. Raczej staram się, żeby nikt nie zauważył, że w programie telewizyjnym leci coś, w czym biorę udział. Na wszelki wypadek polecam film na innym kanale. Jeszcze nie wyszłam z etapu męki patrzenia na siebie. O ile w przypadku słuchania jest inaczej - bo słyszę swoje złe rzeczy, ale też i te dobre - o tyle, gdy patrzę na siebie, widzę tylko to, co złe.

- Podobno jest pani osobą depresyjną.

- Włożono mnie do szuflady: "ewentualne zastępstwo Czarnej Madonny". Nic na to nie poradzę, choć bardzo mi to nie pasuje. A depresje? Rzeczywiście przeszłam tę poporodową, nie było mi wtedy łatwo, musiałam sobie radzić sama. Miewam chandry, zwłaszcza zimą, ale daleko im do depresji. Może taka opinia na mój temat bierze się stąd, że nie przepadam za rautami, spotkaniami towarzyskimi i przelewaniem z pustego w próżne. I nie mówię wiele. Bo mi się nie chce. Na pewno ulegam emocjom, i to skrajnym, co jest męczące, bo im bardziej czuję się szczęśliwa, tym bardziej bolesny okazuje się powrót do rzeczywistości. Ale taka huśtawka to chyba nic nienormalnego.

- Ma pani 33 lata. Jaki to moment w pani życiu?

- Ważny. Dopiero niedawno poczułam, że ja to ja, że już mi wolno, że już mogę nie poddawać się oczekiwaniom artystycznym, że już nie wybieram na oślep. Pierwsze 10 lat w tym zawodzie polegało na ciągłym dowiadywaniu się, czego nie chcę. Dzisiaj już wiem, w którą stronę iść. To mi daje, może złudne, poczucie pewności, że wiem, co mam robić, aczkolwiek mam trochę obaw, czy tym samym nie zawężam sobie pola działania.

- W jaką stronę pani pójdzie?

- Mam potrzebę wypowiadania się po swojemu, w swoim imieniu. Piosenka aktorska - tak, w teatrze. Płyta - jak najbardziej autorska. Mam zamiar nie śpieszyć się z realizacją nowego albumu. Nie śpieszyć się w ogóle.

- A w życiu prywatnym też znalazła pani swoją drogę?

- Mam nieodpartą potrzebę zestarzenia się z mężczyzną, z którym jestem. Każdy związek zaczyna się od udawania, że się jest lepszym, od kreowania się, straszenia piór. W tym przypadku nie tylko obyło się bez tego, ale od samego początku poddani byliśmy ciężkiej próbie. Kiedy się poznaliśmy, oboje byliśmy w trudnej sytuacji. Mam przeczucie - po moich euforycznych początkach w poprzednich związkach - że ten trudny początek dobrze rokuje.

- Dlaczego nie udawały się tamte związki?

- (długa chwila namysłu) Może dlatego, że boleśnie przeżyłam pierwszy związek, w którym ślubowaliśmy sobie miłość i wierność aż po grób? Po złożeniu takiej przysięgi, która okazała się farsą, nie miałam odwagi wiązać się z nikim na stałe. W momencie, kiedy mijało zauroczenie, a dopiero wtedy tak naprawdę związek miał szansę się rozwinąć, ja już byłam spakowana. Kiedy zaczynały się problemy, czyli przychodziło samo życie, dezerterowałam. Może to była reakcja obronna? Do chęci pracy nad związkiem też się dojrzewa.

- Czym różni się to, co teraz, od tego, co było?

- Różnica polega na tym, że na początku nie było różowo, że mieliśmy dużo rzeczy do przepracowania. Nigdy dotąd nie dzieliłam z mężczyzną finansów. Rozpaczliwie podkreślałam własną niezależność. Teraz wszystko mamy wspólne. Sprzedaliśmy swoje mieszkania, kupiliśmy nasze. Jesteśmy tacy sami i różni zarazem. Gdzieś tam ścieramy się, ale też wyjątkowo mocno wspieramy. Nigdy nie miałam takiego poczucia akceptacji, jakie mam teraz. Jeśli już spotyka mnie krytyka, to jest tak sprytnie podana, że mam ochotę to coś, co jest krytykowane, zmienić.

- I to się nazywa szczęście?

- Chyba tak..., choć to nie jest oczywiście stan permanentnej euforii. Najfajniejsze bywają poranki, których do tej pory nienawidziłam, bo uwielbiam spać, i gdyby to mogło być zawodem, wynajmowałabym się do spania. Ale od pewnego czasu zrywam się o siódmej, naciągam pierwszą lepszą czapkę, wychodzę z psem. I jestem szczęśliwa. Nie wiem naprawdę, na czym to polega. Może na tym, że wreszcie wszystko ogarniam? Że udało nam się zbudować coś fajnego, choć nie jest to układ do pozazdroszczenia, bezkonfliktowy i bezproblemowy? A może po prostu na tym, że to szczęście jest moje?

***

Piosenkarka i aktorka, niezapomniana Anka w musicalu "Metro" (1991). Związana do 2000 r. z teatrem Buffo w Warszawie (m.in. spektakle "Do grającej szafy grosik wrzuć", "Nie opuszczaj mnie", "Elvis"), występuje gościnnie v teatrze Ateneum ("Trzy razy Piaf"). Współpracowała z teatrem Capitol we Wrocławiu (m.in. "Opera za trzy grosze" - rola Jenny). Nagrała trzy solowe płyty: "Mężczyźni" (2000), "Poste restante" (2002), "Emigrantka" (2004). Laureatka Grand Prix i Nagrody Dziennikarzy Ina Festiwalu Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu (1997). Mama 12-letniej Marianny.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji