Namiastka
"ODYSEJA" Homera w Państwowym Teatrze Ludowym w Krakowie-Nowej Hucie. Efektowny i wartościowy program teatralny, a w nim między innymi "Odys"' Leopolda Staffa, wyjątek z "Powrotu Odysa"' Stanisława Wyspiańskiego, stosowne fragmenty esejów Zygmunta Kubiaka i Jana Parandowskiego, chronologia podroży Odyseusza, słownik imion i nazw. Autor, bohater, temat - same wielkości. Adaptacja i reżyseria - Vojo Stankovski ze Szwecji. Wystarczy, żeby biec do teatru z podnieceniem i zaciekawieniem: co też pokażą, jak oni to zrobili, po co? Tym bardziej że przypomniało mi się przedstawienie "Odysei" w Teatrze Rapsodycznym u Kotlarczyka, sprzed jakichś dwudziestu lat. Sprawa trudna: co zrobić na scenie z taką olbrzymią epiką?
No i co? Ciężko pisać. Premiera prasowa i zaledwie ponad połowa widowni zajęta. Jakoś chłodno i niemrawo, bez iskry niecierpliwego oczekiwania.
Na scenie przy odsłoniętej kurtynie oszałamiająca obfitość białego płótna, które zewsząd zwisa, spływa z wysokiej nieskończoności gładkimi ścianami, dalekimi bezkresami, fantazyjnymi draperiami, niepokojącymi fałdami, kładzie się łagodnie, to znowu spiętrza tajemniczo lub zapada w groźne przepaście. Z chwilą rozpoczęcia przedstawienia to płótno nabierze życia, będzie szaleć, od wigoru i umierać z trwogi, będzie wraz z muzyką i zmieniającym kolory światłem, grać główną rolę: będzie Olimpem, niebem, morzem, wiatrem, falą, skałą, miastem, pałacem, jaskinią, Kiklopem, krowami, drzewami, brzegiem morskim, ziemią. Wnet by człowiek gotów uwierzyć, że to płótno jest żywą istotą albo że skrywa sobą jakieś potężne życie, raz uśmiechnięte, raz płaczące, raz gniewne. A to tylko maszyny, technicy i aktorzy wyrabiają z nim takie hece, że aż dziw bierze i pytanie się budzi, co tu się gra, o co fu chodzi? Tak by się chciało posłuchać Homerowej epopei w pięknym przlekładzie Parandowskiego, posłuchać w spokoju, bez trzepotania się płótna i świateł. Tak by się chciało spotkać homeryckiego człowieka, stojącego u świtu naszej cywilizacji, a przecież już tak zadziwiająco pełnego, otwartego na nieznaną przyszłość, gotowego do drogi, wiodącej przez trzydzieści wieków ku naszym doświadczeniom i pytaniom. Tak by się chciało zobaczyć Odysa, a w nim siebie, wracającego do swej Itaki. Tak by się chciało... A tu nic, tylko to wściekłe płótno, wzdymające, się dzikimi podmuchami i zdychające płasko na podłodze sceny.
Jaka szkoda, jaki żal! Adaptacja i reżyseria jest taka, że z Homera "Odysei'' pozostał marny destrukt, blade wspomnienie, namiastka, cień. Żeby to był choć bryk dla młodzieży, przedstawiony fachowo, zręcznie, pracowicie. Żeby choć próbki pięknego języka, recytacji, nastroju przygody i nostalgii. Niestety. Tekst zredukowany do niewyraźnych zarysów, do szczątków czegoś, do bezkrwistej miałkości. Chuda atrapa, falująca na płóciennych bałwanach. Aktorzy dostosowali się do pomysłu, to znaczy szybko się połapali, że nie ma w co się angażować. Byli więc podwójnie na niby, byle jak, byle do końca dotrwać na scenie. To już nawet nie to, że nie potrafili czy nie wysilali się, żeby należycie mówić poetycki tekst, bo to i tak niewielu polskich aktorów potrafi, ale żeby grali swoje role z szacunkiem dla sprawy, dla widza. Czuli się źle w kikutach tekstu, w omotaniu płótnem. Nie nastąpiło owo zaiskrzenie się, owo zadzierzgnięcie więzi pomiędzy tekstem, aktorami i widzami, konieczne, aby mógł zaistnieć prawdziwy spektakl teatralny. Zamiast tego - teatr ogarnęła letniość i drętwota, coś niebezpiecznie bliskiego nudy. A przecież znam możliwości tych aktorów, zdarzało mi się ich podziwiać, serdecznie oklaskiwać. Tym razem zaś tacy bez wyrazu, jakby nie u siebie, jakby pod przymusem. Trochę lepiej radziły sobie panie - Jadwiga Lesiak, próbująca być Ateną, Zdzisława Wilkówna, wnosząca nieco wdzięku Nauzykai i powagi Penelopy, Eugenia Horecka, stwarzająca jedyny w tym przedstawieniu moment wzruszenia, kiedy jako Eurykleja rozpoznaje Odysa. Krzysztof J. Wojciechowski posiada warunki, żeby rolę Odysa zagrać na pełnym głosie, na pełnym geście, lecz takiej roli nie zagrał, bo w swojego Odysa nie uwierzył. Poza tym, dał się razem ze swoimi towarzyszami przygód stłamsić przez kaskady płótna. Cóż więc zostało z Homera i Odysa? Niewiele. Taka szkoda! Ani rapsodyczny urok słowa, ani widowisko, ani opowieść. Wątpię, żeby się mógł ten spektakl dłużej utrzymać w repertuarze. Wygaśnie szybko, jak zniknęła o niebo lepsza "Ucieczka" Bułhakowa czy "Wilki" Rollanda. Dlaczego tak się dzieje? Dlaczego marnuje się wysiłek artystyczny sympatycznego zespołu aktorskiego? Trudno pisać o tym bez uczucia smutku. Trzeba się zatem pocieszyć przepisując zdania o Homerze, jakie Kubiak napisał w "Półmroku ludzkiego świata": Miał tylko poezję, tylko słowami układanymi w roziskrzone wiersze mógł się przedzierać do tajemnicy świata i życia. Poezja była dla niego zapewne tym, czym jest lampa w mroku. To nam tłumaczy niezwykłą intensywność poezji Homera. W swej epopei powie przez usta jednej z bohaterek, że Zeus zsyła na ludzi cierpienia, aby o nich powstała pieśń dla przyszłych pokoleń. Aforyzm ten może się nam wydać okrutny (albo przynajmniej zbieżny z findesieclową teorią o sztuce ważniejszej od życia), dopóki nie uświadomimy sobie, czym dla autora "Iliady" i "Odysei" musiała być poezja.