Artykuły

Niebanalne fragmenty miłości

"Transmigrazione di fermenti d'amore" w reż. Leszka Bzdyla i Katarzyny Chmielewskiej w Teatrze Dada von Bzdülöw w Gdańsku. Pisze Przemysław Gulda w Gazecie Wyborczej - Trójmiasto.

W swoim najnowszym spektaklu artyści Teatru Dada von Bzdülöw zdołali w zupełnie nowy, wciągający sposób opowiedzieć o sprawach, o których inni opowiadali już niezliczoną ilość razy.

Artyści gdańskiego teatru tańca Dada von Bzdülöw przygotowali kolejne - 46 już w swej historii - przedstawienie. Spektakl, zatytułowany "Transmigrazione di fermenti d'amore" można było zobaczyć po raz pierwszy w środę na scenie Teatru Wybrzeże, z którym grupa współpracuje już od dłuższego czasu.

Włoska telewizja i plecy w roli głównej

Już sam tytuł nowej realizacji zapowiada, czego można się po niej spodziewać: włoskiego klimatu i miłości, jako głównego wątku. I rzeczywiście, niezależnie od tego, jak banalnie to może zabrzmieć: to spektakl bardzo włoski, w różnych tego słowa znaczeniach, a zarazem to spektakl, którego najważniejszym tematem jest miłość, a raczej - różne rodzaje miłości. Cała siła tego przedstawienia polega jednak na tym, że z takich właśnie frazesów jego autorzy potrafili wydobyć nowe sensy i przedstawić je w sposób, który zachwycał, a momentami wręcz porywał.

Spektakl, podzielony na sceny, pokazujące różne rodzaje miłości, wyraźnie ma dwa oblicza: radosne, lekkie i frywolne - taka jest jego pierwsza połowa, która jednak pod koniec spektaklu ustępuje pod ciężarem scen bardziej nastrojowych, lirycznych, momentami wręcz mrocznych.

Początek jest jak program włoskiej telewizji z niewinnych lat 60-tych - tych zanim przyszło lato miłości i zupełnie zmieniło znaczenie tego pojęcia i jego społeczny wymiar. Pierwsza scena sprawia wrażenie niemal żywcem wyjętej z Felliniego, z Danielą Komęderą wcielającą się w beztroską, radosną Gelsominę, kolejna to z kolei cytat z któregoś z klasycznych ekranowych romansów sprzed pół wieku, w których szczytem perwersji było pokazanie kobiecego ciała w stroju plażowym. To odwołanie się do tych czasów w popkulturze, w których kiedy temperatura rosła, ciała były coraz bliżej siebie, a dłonie poczynały sobie śmielej i ze skroni i ramion przesuwały się raczej ku piersiom i lędźwiom - przychodził czas na bezdyskusyjne wyciemnienie. I są w pierwszej części spektaklu znakomite, cudownie ironiczne, wyciemnienia w postaci stylizowanych telewizyjnych prognoz pogody z kontynentami w kształcie nagich ciał i strzałkami silnych wiatrów przebijającymi serca, jak ostrza Kupidyna.

W drugiej połowie spektaklu nie ma już miejsca na kolorowe stroje, radosne wizualizacje i beztroskie uśmiechy. Robi się ciemno, szaro, w jakimś sensie smutno. Najpiękniejsza i najbardziej przejmująca w tej części, a właściwie w całym spektaklu, jest scena zbiorowa, która rozpada się na szereg następujących po sobie solowych fragmentów, w których każdy z tancerzy "gra plecami", stojąc tyłem do widowni. Przyciemnione światło i niepokojąca, niemal drażniąca, ascetyczna muzyka sprawiają, że scena ma zupełnie inny klimat niż reszta spektaklu, tak jakby miała być zapisem tych momentów, w których miłość, na chwilę czy na dłużej, ustępuje dręczącej samotności. W innej z kolei scenie, choreografia zbudowana jest tak, żeby odkrywać nowe możliwości połączenia i skonfigurowania trzech ciał: dziewczyna między dwoma mężczyznami staje się to mostem, to żywą tarczą, to - wreszcie - murem nie do przebycia.

Trzaska jak big band

Do pokazania w niebanalny sposób różnorodności miłości artyści znakomicie wykorzystują wszystkie środki, którymi się z reguły posługują: ruch, muzykę, światło i stroje.

Czteroosobowa obsada, składająca się z pary tancerzy o niebo bardziej doświadczonych: Katarzyny Chmielewskiej i Leszka Bzdyla i dwójki debiutantów pod skrzydłami Dady: Danieli Komędery, Pawła Grali, ma dość oczywistą przy takiej konfiguracji dynamikę. Mistrzowie nie starają się brylować i popisywać, zostawiając dużo miejsca dla pary młodszych artystów, ale nie sposób nie dostrzec sporej różnicy poziomów między nimi. I nie wynika ona bynajmniej z tego, że młodzi tańczą słabo, ale z tego, jak świetni są Chmielewska i Bzdyl. Widać to choćby w małej perełce - popisie, który zostawiają na sam koniec: zachwycającej mimicznej wariacji na klasyczny temat smutnego arlekina i dziewczyny.

Świetnie wywiązał się z zadania autor muzyki do spektaklu, Mikołaj Trzaska, który czasami uderza w repetatywne tony, jakby chcąc pokazać ten moment, w którym miłość zamienia się w powtarzanie z przyzwyczajenia tych samych czynności i gestów, czasem zaś ucieka w charakterystyczne dla swej twórczości improwizowane szaleństwo, znakomicie pasujące do szaleństwa kochanków. Jego muzyka czasem brzmi minimalistycznie, skromnie i ascetycznie, czasem zaś wybucha mnogością dźwięków, jakby grał ją cały big band. Co najmniej kilku scenom dodatkowego wymiaru dodają stroje Katarzyny Piątek - najlepiej widać to w duecie obu tancerek, ubranych w niecodzienne, szare swetro-sukienki. Ich luźne rękawy deformują w zaskakujący sposób figury tancerek, nadając im zupełnie nietypowej ekspresji.

Wszystko to świetnie służy stworzeniu spójnej opowieści o różnych rodzajach miłości i różnych uczuciowych stanach, które się z nią wiążą. Opowieści, która momentami bardzo mocno tchnie nostalgią za czasem, w którym można było jeszcze o tym mówić bez ironii i obawy popadnięcia w banał tanich skojarzeń i pustych emocjonalnie gestów. I to jest jeden z najważniejszych walorów tego przedstawienia - stworzenie na jego potrzeby skutecznego języka do mówienia o miłości w sposób tylko ocierający się o ironię, ale jednocześnie - bardzo szczery, prawdziwy i po prostu, zwyczajnie, ładny.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji