Artykuły

Człowiek walki

- Dominuje chęć szybkiego zysku, a na łatwych produkcjach zbija się wielką kasę. Pierwszy milion zarobiony w ten sposób zachęca, żeby zarobić następny. Do tego dorabia się ideologię, że wychodzimy naprzeciw oczekiwaniom widzów, bo rozumiemy ich potrzeby - mówi reżyser filmowy i teatralny WALDEMAR KRZYSTEK.

Malgorzata Piwowar: Od premiery pańskiego ostatniego filmu "Nie ma zmiłuj" minęło już pięć lat. Zrezygnował pan już z fabuł?

Waldemar Krzystek: Skądże! Walczę o realizację kilku projektów. Wymagają normalnego budżetu, profesjonalnych warunków realizacji, więc są na razie marzeniem. Filmy, które chciałbym zrealizować, przestały budzić zainteresowanie ludzi, którzy mają pieniądze. Od jednego z producentów dowiedziałem się, w jaki sposób ocenia wartość trafiających do niego scenariuszy. Po prostu daje je do oceny swojej czternastoletniej córce.

Chyba pan przesadza.

- Nie, to cytat. Zresztą, ów producent odnosi do dzisiaj sukcesy komercyjne. A skoro polska kinematografia dla dorosłych właściwie przestała istnieć, muszę szukać nowych możliwości uprawiania zawodu. Spróbowałem w Teatrze TV, bo tam ludzie rozumieli, o czym rozmawiamy. Ale i tak często czułem się, jakbym od nowa debiutował. Pomysł realizacji "Ballady o Zakaczawiu" wprawdzie od razu się spodobał, ale nie z aktorami z Legnicy. Dla nas był to warunek podstawowy. Sprawdziło się. Nie poddaję się łatwo i nie rezygnuję z byle powodu. Jeszcze większą batalię musiałem stoczyć o "Wizytę starszej pani", o interpretację i obsadę głównej roli.

Wraca pan do odrzuconych projektów?

- Pewnie. Dopiero teraz, po siedmiu latach od złożenia, jest szansa na realizację 10-odcinkowego historycznego serialu "Dom pod Dwoma Orłami", nad którym pracowaliśmy z Małgorzatą Kopernik pięć lat. Chciałbym też powrócić do scenariusza "Małej Moskwy", opowieści o Legnicy, mieszkających tam Polakach i Rosjanach. Pochodzę stamtąd, widziałem wszystko na własne oczy. Andrzej Wajda często powtarzał, że trzeba robić tylko takie filmy, których nikt inny za nas nie zrobi, i ja myślę, że to właśnie są takie projekty. Swoistą zapowiedź epickiego "Domu pod Dwoma Orłami" zrealizowałem w Teatrze Telewizji w postaci spektaklu "Dobry adres". Poprzez dzieje jednego mieszkanka opowiedzieliśmy kawał historii. Skromny teatr, a miał grubo ponad 2 miliony widzów. Okazało się, że ludzie chcą być traktowani poważnie.

Czyli wsparcie ze strony widzów pan ma. A ze strony środowiska filmowego?

- Środowisko było kiedyś, za poprzedniego ustroju. Wtedy każdy zjazd filmowców był wydarzeniem. Nie tylko dla nas, ale i dla reprezentujących władzę. W najważniejszych sprawach środowisko mówiło jednym głosem, bo była wspólna sprawa. Filmowcy mieli coś do powiedzenia, kręcili filmy, a nie telenowele. Chodziło się na polskie obrazy, rozmawiało o nich. A dziś? O czym tu mówić w czasie Zjazdu Stowarzyszenia Filmowców Polskich? Że jeden producent oszukuje, a drugi zaniża stawki? Ogłosić ich bojkot? W kolejce i tak zawsze czeka wielu chętnych do pracy.

Podoba się panu współczesne polskie kino?

- Film wymaga opowiadania obrazem - a to jest kosztowne. Jak ma powstać dobra fabuła w ciągu 16 dni zdjęciowych? Na mój kameralny debiut "W zawieszeniu" dostałem ich około 40. Z punktu widzenia producenta najlepiej - zamiast inscenizować scenę, w której potrzebne są, na przykład, czołgi i kilkudziesięciu żołnierzy - wspomnieć o niej w dialogu. Nad "Domem pod Dwoma Orłami" lamentuje się, ile ma kosztować, ale przecież trzeba pokazać ruiny Festung Breslau, rzezie na Wołyniu, deportacje Polaków do Kazachstanu, potem repatriacje na Ziemie Zachodnie, powódź we Wrocławiu z roku 1997. Nasi sąsiedzi produkują filmy o swojej historii i w ten sposób wpływają na obraz swojego kraju w całej Europie. Kiedy Czesi zrobili "Kolę", zagraniczni widzowie myśleli, że to w Pradze obalono komunizm, a kiedy potem Niemcy zrobili "Good bye, Lenin" - wydawało się, że to berlińczycy rozpoczęli rewolucję, obalając mur. A nas w ogóle nie ma. Bo szkoda pieniędzy na porządny film. To jest przykre.

A może polscy filmowcy nie umieją dziś opowiadać o naszym świecie?

- Nigdy nie dowiemy się, co umieją polscy filmowcy, jeśli nie będą mieli elementarnych warunków do pracy. Jest jeszcze kwestia idei. Nasze najwartościowsze filmy powstały z potrzeby wolności, szacunku dla tradycji i obrony elementarnych wartości. Szkoła polska, czy potem kino moralnego niepokoju, czerpały z traumatycznych doświadczeń swoich pokoleń. Teraz mamy wolność i my, filmowcy, stoimy z opuszczonymi rękami. Wypaliły się emocje, zbladły idee. A reżyser to dziś wynajęty człowiek, któremu płaci się za podnoszenie oglądalności kolejnego sitcomu. Sukces ma tylko twarz kasową. Odwróciliśmy się od historii, nie ma kontynuacji najlepszych dokonań kina polskiego, nie rozwija się język filmu. Skończyły się romantyczne porywy i króluje geszefciarstwo.

Żyjemy w kiepskich czasach?

- Nie. Ostatnie lata przyniosły wiele wspaniałych zmian, jednak sporo spraw powinno się potoczyć inaczej. Ale najgorsze jest to, że tracimy tożsamość kulturową i sami jesteśmy temu winni.

Dlaczego?

- Dla mnie to też tajemnica. Dawniej była jedna siła, przeciwko której się jednoczyliśmy. Między władzą a społeczeństwem toczyła się gra. Zmagaliśmy się z decydentami, cenzorami, ale zawsze były to spory o pryncypia. Dziś pryncypia są balastem i zaledwie kilku producentów zdolnych byłoby powiedzieć: "Będę żebrał na ulicy o pieniądze, ale ten projekt jest tak wartościowy, że go zrobimy". Dominuje chęć szybkiego zysku, a na łatwych produkcjach zbija się wielką kasę. Pierwszy milion zarobiony w ten sposób zachęca, żeby zarobić następny. Do tego dorabia się ideologię, że wychodzimy naprzeciw oczekiwaniom widzów, bo rozumiemy ich potrzeby.

Czyli, reżyser musi często iść na kompromis...

- Są różne kompromisy. Jest znana opowieść o tym, jak reżyser z operatorem wymyślili inscenizację sceny, ale w kadrze przeszkadzało drzewo. "Ściąć drzewo!" - zażądał w szale twórczym reżyser. Kierownik produkcji zasugerował, że może zamiast ścinać stuletnie drzewo, można przestawić kamerę o dwa metry dalej. Twórcy zgodzili się. To jest rozsądny kompromis.

Ale telenowela "Życie jak poker", którą kręcił pan dla Polsatu, chyba nie należy do tej kategorii kompromisu?

- Telenowelę też trzeba umieć robić, i czasem miewa to jakiś sens, chociaż przeważnie - finansowy, niestety. A może nie umiałem umiejętnie przeprowadzić swoich ambicji uszlachetnienia tego rodzaju produkcji? W każdym razie próbowałem. Zrezygnowałem, kiedy usłyszałem, że mam robić prosto, łatwo i bez wydziwiania. Z drugiej strony, konsekwentne odmawianie tego rodzaju propozycji oznacza zmianę zawodu.

To z czego pan żyje?

- Prowadzę zajęcia ze studentami, piszę, reżyseruję w Teatrze TV, w teatrze żywego słowa. Ostatnio w Teatrze Współczesnym we Wrocławiu wyreżyserowałem "Niskie łąki" wg Piotra Siemiona. Autora znałem wcześniej, jeszcze jako studenta i łącznika w podziemiu. Ta książka to ważny obraz młodego pokolenia opozycjonistów w stanie wojennym - ludzi zaangażowanych ideowo, ale i czerpiących z życia hedonistyczne przyjemności. Miałem poczucie sensu, kiedy codziennie przychodziłem na spektakl i obserwowałem, jak wypełniona do ostatniego miejsca widownia spontanicznie, gorąco reagowała na opowieść o niej samej.

Dlaczego wzdraga się pan, by nie uchodzić za marzyciela?

- Uważam, że tzw. marzyciel to kategoria młodzieńcza. Można nim być, jak się ma 17 lat. W życiu wszystko ma swój czas. Najpierw są marzenia, potem plany, a w końcu trzeba się wziąć do roboty. Dorosły człowiek powinien mieć ideały, plany i pełne ręce roboty.

Lubi być pan sam przeciwko światu?

- Jeśli jestem do tego zmuszony. Nie boję się konfliktów, czuję wtedy przypływ energii. Nie potrafię ukrywać swoich przekonań tylko dlatego, że może się to komuś nie podobać. Jestem człowiekiem walki - taka jest moja konstrukcja psychiczna.

To może jest pan dobrym materiałem na polityka albo działacza?

- W żadnym wypadku. Wolę się koncentrować na tym, co lubię i umiem robić.

Jest pan lokalnym patriotą?

= Mam dużo szczęścia, że najpierw w Legnicy, a później we Wrocławiu spędziłem całe życie. Mieszkam w otoczeniu wspaniałych ludzi, dzięki którym we Wrocławiu ciągle coś ciekawego się robi i nie gaśnie młody duch. Jest to miasto na ludzką miarę, nie za duże i nie za małe, nie przytłacza, ale i nie zabija zaściankowością. Mam tu wszystko, czego potrzebuję do pracy: wspaniałe plenery, obiekty zdjęciowe prezentujące architekturę ze wszystkich epok, historię - kopalnię tematów i ludzi, których życiorysy to gotowe scenariusze. I jestem u siebie. Dlaczego miałbym zamieniać Wrocław na inne miejsce?

***

Waldemar Krzystek ma 52 lata. Jest absolwentem polonistyki Uniwersytetu Wrocławskiego i Wydziału Reżyserii Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach. Za debiut pełnometrażowy - "W zawieszeniu" (1986) - otrzymał m.in. prestiżową Nagrodę Artystyczną Młodych im. Stanisława Wyspiańskiego. Dla Teatru TV wyreżyserował m.in. "Cesarskiego szaleńca", "Balladę o Zakaczawiu", "Wizytę starszej pani". Dużym powodzeniem cieszyła się zaadaptowana przez niego i wystawiona na deskach Teatru Współczesnego we Wrocławiu powieść "Niskie łąki".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji