Nie dla dorosłych
Zapowiadana od paru miesięcy premiera "Piotrusia Pana" w teatrze Roma jest zapewne już u zarania przedsięwzięciem skazanym na sukces we wszelkich mediach. Niesłychanie wystawny spektakl jest dowodem, jak głębokie zmiany nastąpiły w naszej obyczajowości, zwłaszcza tej odnoszącej się do dzieciństwa. Pokolenie dzisiejszych 30-latków, które przyprowadzi na przedstawienie swoje pociechy, z pewnością przypomni sobie czasy, gdy nasi rodzice prowadzili nas do teatru lalek, byśmy obejrzeli urocze "Przygody Misia Tymoteusza". Kiedy oglądałem bardzo precyzyjny, wypracowany w każdym detalu spektakl Janusza Józefowicza, nie mogłem pozbyć się myśli, że tamten kukiełkowy świat był jednak bliższy, bardziej przyjazny, łatwiejszy do oswojenia. Bardziej rozbudzał wyobraźnię. Dzisiejsze dzieci należą już oczywiście do innej generacji, inne postacie zamieszkują ich wyobraźnię. Im właśnie, wychowywanym na błyskającym telewizorze, komputerowych grach, świecie, w którym liczy się to, co błyszczy, huczy, co głośne i agresywne, to przedstawienie z całą pewnością będzie się podobać. Zaakceptują zapewne także i libretto Jeremiego Przybory, który swój dyskretny humor nagiął do wymagań ducha naszych czasów, tak że w kilku miejscach aż trudno uwierzyć, że ten tekst spłynął spod pióra wybitnego poety naszej piosenki, którego twórczość jest wielkim wołaniem o ludzką wrażliwość. Sam Przybora pojawia się w finałowej scenie. Jego krótki monolog, nadawany przez telebim, mówiący o przemijaniu, następowaniu po sobie kolejnych pokoleń, autentycznie wzrusza. Jest najszlachetniejszą częścią całego spektaklu.
Trudno nie patrzeć z uznaniem na inscenizacyjną skalę całego przedsięwzięcia, na ponoć kilkutonowe dekoracje wjeżdżające na scenę, otwierające swe przepastne wnętrza, na pirotechniczne efekty, dymy spowijające scenę i widownię, na wymalowane twarze stada Indian tańczących na scenie niczym precyzyjne choreograficzne automaty, na tresurę psa, który jeszcze przed premierą stał się jednym z najważniejszych bohaterów reklamowej kampanii. Przedstawienie w Romie pozwala podziwiać możliwości współczesnej techniki akustycznej. Piosenki solowe i sceny zbiorowe nagłośniono tak bardzo... że zupełnie zaciera się czytelność słownego przekazu. Na scenie jest głośno, a - paradoksalnie - obcujemy z czymś przypominającym nieme, a mimo to jazgotliwe kino. "Piotruś Pan" Józefowicza jest także dowodem na zmianę wewnątrz samego teatru. Przykro o tym mówić, ale przedstawienie rozgrywające się przecież na naszych oczach przypomina oglądanie telewizji. Zasadą teatru było do tej pory mówienie ze sceny bez pośrednictwa elektroniki. W Romie nawet dialogi słyszymy z głośników. Jest to zapewne odpowiedź na technologiczne wyzwania nowego stulecia, miłośnicy tradycyjnej sztuki aktorskiej popatrzą na to ze smutkiem. Nie oznacza to, że mamy do czynienia z przedsięwzięciem chybionym. Jego adresatem nie jest jednak miłośnik Lupy, Grzegorzewskiego czy aktorskiej precyzji artystów z Teatru Współczesnego. Towarzysząca mi na premierze pani M., znawczyni teatru, matka dwojga dzieci w wieku szkolnym, stwierdziła, że jest to spektakl dla jej pociech i z pewnością je tu przyprowadzi. Być może na widowni Romy powinny zasiadać tylko dzieci, a stare konie na czas spektaklu powinno się deponować w jakiejś przechowalni bagażu - tylko dla dorosłych.