Artykuły

Peer nieocalony

Ulotka? Program? sygnująca pokazy warsztatowe "Peer Gynta" przedstawia szkicowo narysowaną głowę mężczyzny en face, z silnie zarysowanym nosem, badawczo patrzącym, trochę zmęczonym okiem, z ustami nieco rozchylonymi. Głowa pokryta gęstwą żyłek, arterii, przypominających uschnięte gałązki, plątaninę naczyń krwionośnych, nerwów - taki poetycki atlas anatomiczny głowy. Pusta plama torsu,ramienia, w zestawieniu z tą zapełnioną plątaniną linii twarzą niepokoi. Zapowiada jakiś dramat niewcielenia, niedopełnienia, istnienia połowicznego, może tragicznego. Otwór ucha, odkształcony bardziej niż inne części twarzy, zdaje się raną. Pod dużym tytułem "Peer Gynt", małą czcionką informacja "szkice z dramatu Ibsena" w tłumaczeniu Zbigniewa Krawczykowskiego oraz Andrzeja Krajewskiego-Boli.

W spektaklu Miśkiewicza Peer został zwielokrotniony; jego dramat relacjonuje pięciu Peerów. Chwilami odnosi się wrażenie, że jest on studiowany, komentowany, z wysiłkiem zlepiany, budowany na nowo. Chyba nie jest przypominany, mimo że o drodze życia Peera mówią Gyntowie łysawi, grubawi. Są w wieku, w którym dojrzałości wyraźnie bliżej do starości niż do młodości. Pięciu zażywnych panów, w porządnych, eleganckich garniturach, spotyka się w małym, prowincjonalnym muzeum natury i cywilizacji, aby podyskutować o człowieku i jego zdolności samopoznania. O człowieku - mężczyźnie (tu śmiech widowni), człowieku szukającym siebie (kobiety szukają mężczyzny), tym, który przyszedł na świat po Edypie, ale nadal musi rozwiązywać zagadki Sfinksa-życia; walczyć ze światem o swoje ja. Ten człowiek nie jest już ani Prometeuszem, ani Faustem, ani nawet hrabią Henrykiem. Ludzkość skarlała, nie ma pragnień, poza bagatelką - pragnieniem wydobycia się z otchłani. Ale jak tu wydobyć się z otchłani, kiedy nie wierzy się w szczęście, w sens własnej pracy, życie przyszłe i nie umie się wyrzec rozpaczliwej rozkoszy. Rozkoszy - nie dającej rozkoszy. Peerowie uzgadniają wspólną tezę: człowiek powinien być sobą. Peerów różni tak naprawdę tylko odcień szarości garniturów i krawaty. Rozbity na pięć głosów dojrzałych, a nawet przejrzałych mężczyzn Ibsenowski Peer Gynt zmienia się w bezkształtną, bliską obłędu, walczącą z samą sobą masę. W ludzkość w obłędzie. Ibsen się witkacyzuje.

Peerowie dyskutanci niechętni są idei dyskusji; nieufni wobec własnego wykładu. Siadają za starym potężnym stołem, milkną. Krygują się. Uśmiechają się głupkowato lub z zażenowaniem. Są świadomi, że nie swoje przemyślenia oferują, że otacza ich "tłum odporny na idee". Choć mówią o potrzebie "forpoczty psychicznej", to Nałkowskiego raczej nie wzbogacają, ani on ich nie wzbogaca. Rzężą o potrzebie bycia sobą - ale na razie jeden na drugim wymusza wystąpienie. Ograniczają się. Sztywni, nieruchomi, przypominają owe żuki i chrabąszcze przyszpilone w muzealnych gablotach, czy po prostu przyklejone na żółtych kartkach papieru. Zbratani ze szkieletem jakiegoś ptaka? płaza? obok gablotki z melancholijnym małpoludem, w pobliżu dziwacznej pralki na gaz, mogą tylko ironizować, półświadomi, że są także eksponatami. Muzeum stało się pułapką? Publiczność, otaczająca ich półokręgiem, ciasno zbita w niewielkiej przestrzeni foyer chętnie wyławia z tego tokowiska próżności śmiesznostki. absurdy, bawi się diagnozami. Aplauzem wita niespodziewane przejścia od realizmu do groteskowego wynaturzenia. Peer Krzysztofa Dracza, najbardziej nerwowy, sfrustrowany brakiem zrozumienia dla swych idei, pragnienie bycia sobą wszędzie i zawsze demonstruje wspinaniem się na kolumnę. Z determinacją zdejmuje marynarkę - jak żuk, albo niezgrabna małpa, mozolnie pokonuje śliską powierzchnię. Pnie się wysoko ku górze wspomagany, podtrzymywany przez braci (?). sobowtórów (?) Peerów. Najwidoczniej jednak zagroził pozostałym, zbyt się wyosobnił, więc zostawiają go zawieszonego wysoko i z satysfakcją śledzą jego nieuchronne ześlizgiwanie się. Niełatwo być kimś - "cesarzem". Niełatwo utrzymać się na szczycie.

Peerowie siebie nie lubią, zwalczają, kpią z siebie. Później, kiedy jeszcze raz Peer-Zdobywca Kolumny spróbuje powtórzyć wyczyn i wspiąć się na szczyt, nikt mu już nie pomoże. Z tej drugiej kolumny spadnie prawie natychmiast i chyba już nawet nie zasłuży na zazdrosną uwagę sobowtórów.

Pięciu Perów nie potrafi, a może nie chce opowiedzieć biografii tego jednego, Ibsenowskiego Peera, ale też nie potrafi uformować, skonkretyzować siebie. Zabieg spięciokrotnienia Peera nie dramatyzuje sytuacji, może zresztą dramatyzować nie miał. Ibsenowski Peer, nawet jako starzec, ma w sobie siłę i energię. Błądząc, klucząc dąży ku sobie. Ci rozmnożeni Peerowie donikąd nie zmierzają, opisują to, co się kiedyś stało, to co było, bez emocji, ironicznie, rzec można, że z dystansem, sami siebie traktują jak preparat. Prowadzą doświadczenie, ale nie wierzą w odkrycie, ocalenie owego wymarzonego ja.

`A może raczej są figurami, pionkami teatralnymi wypowiadającymi się o świecie na marginesie nigdy nieopowiedzianej historii Peer Gynta? Ci Gyntowie chcą nie dramatu, a eseju o Peer Gyncie. Biografia nie jest możliwa do opowiedzenia. Może zatem uda się wysmażyć jakiś traktacik, wykład z fajerwerkami? Muzeum nawet tak chaotyczne i ubogie, jak to, w którym spotkali się Peerowie, stwarza pokusę wymądrzania się. teoretyzowania, uogólniania. Byleby niczego o sobie do końca nie powiedzieć, byleby się ukryć za wywodem, sceną, dialogiem. Wykład się nie udaje. Peerowie wpadają w delirium. Przebieg choroby jest łagodny, chorują niejako tautologicznie. chorują na samych siebie. Kto będzie piórem? kto atramentem? kto niższy? kto wyższy? Absurd jest dobry na wszystko. Problem winy wobec drugiego człowieka nie istnieje. Tak jak nie istnieje dla tych Peerów Bóg, metafizyka, moralność czy religia. Peerowie nie zgadzają się na bycie bohaterami moralitetu. Istnieją poza dobrem i złem, przeczuli Nietschego. Nie stykają się z innymi ludźmi, tylko ze swoim o nich wyobrażeniem. Na świecie są tylko oni, snujący baśń o życiu, o zmaganiu z kozłem, o spotkaniu wyuzdanej czarownicy. Wiedzą, że "tam i z powrotem jednakowa droga". Zatem wszystko, czego doświadczają, zmienia się w klaunadę. To najbardziej ironiczny "Peer Gynt", jakiego widziałam. Najbardziej ironiczny ironią tak wszechogarniającą, że przestaje cokolwiek znaczyć. Poza nią jest tylko pustka. Albo raczej ta ironia stwarza pustkę.

Ponieważ wykład o ludzkości więdnie już na początku, trzeba jednak prezentować się w ułomkach biografii. To trudne. Z pięciu Peerów, tylko Peer-Zdobywca Kolumny, nerwowo przemierzający świat w poszukiwaniu siebie (Dracz), i Peer-syn (Mariusz Benoit) mają jakąś wyrazistą osobowość. Pozostali - jakkolwiek by to śmiesznie zabrzmiało - są tylko sekwencjami zdań, wypowiadaczami poglądów. Peer- Dracz i Peer - Benoit są najbardziej zanurzeni w przedstawianiu biografii, stąd ich plastyczność, dominacja na scenie. Diabeł dekonstrukcji najmniej namieszał w ich roli; pozwolił im być postaciami. Muszą być sobą wobec zniewalających ich kobiet. Pozostali Peerowie są bardziej refleksją, komentarzem, symbolem tego, czego Peer się boi, lub czego pożąda. Wchodzą w role Begriffenfeldta, Husseina, Fellacha, Starego, Odlewacza guzików - by wyrazić rozpacz, strach przed nicością, egoizm, pokusę władzy, wreszcie świadomość gry z samym sobą i gry w teatrze.

Peer Dracza bada kobiecość i gromadzi przeciw niej argumenty. Peer Benoit próbuje być dorosły wobec matki. Staruszki zbyt dociekliwej, zbyt kochającej, zbyt trzeźwej, by nie zauważyła jego nieporadności. Więc spróbuje być poetą, spróbuje okiełznać tę malutką kobietę, wymachującą groźnie torebką, wymierzającą mu klapsy, a wciąż gotową się nim zachwycić. Krafftówna buduje pełną postać. Nie szkic do postaci, nie komentarz. Kiedy jest wściekła, to aż się kurczy, aż się słania. Kiedy odkrywa kłamstwa Peera, to labiedzi, gdera, jest zła, że znowu wystrychnął ją na dudka. Ulega synowi i kontroluje go. Śmieje się z niego, nie ufa jego możliwościom, ale jakże by chciała mu nieba przychylić. Tylko czy takiemu draniowi można? Peer ogania się od niej. Aby być sobą. musi ją porzucić, choć na chwilę. Sadzają trzepocącą się w jego ramionach, piszczącą i przeklinającą, na muzealnej szafce z małpą. Skulona, przerażona matka przypomina uwięzioną małpkę. Bezradna jednak zerka w koło, zawszeć to nowa perspektywa. Coś da się zauważyć, coś da się zrobić. Trzeba pilnować tego starego chłopaka, nieporadnego kłamczucha. obciążonego dziedzicznie. Ta matka jest jak zwierzątko, czuła i jednocześnie agresywna.

Peer - Dracz ogląda leżącą na stole Ingridę. Niechętnie. Bez przekonania. Jakby miał przeprowadzić sekcję. W końcu układa się na kobiecie, chwyta mikrofon i spektakularnie dyszy. Oto preparat miłości. Surogat. Tak się robi (tak się robi w teatrze?). Publiczność chichocze. Ten Peer chce się wyzwolić się od lęku, wstrętu, nudy, przeklętych kobiet. A one napastują go niczym trolle, gonią za nim, zimne, marudne. Są koronnym dowodem na idiotyzm świata. Wtrącają człowieka-mężczyznę w zwierzęcość. Człowiek - mężczyzna broni się jak może. ośmieszając erotyczne sidła. Widz nie dowie się, skąd wzięła się w życiu Peera Ingrida, to Ibsenowski Peer porwał ją, pannę młodą z wesela. W tym muzeum cywilizacji to Ingrida prześladuje Peera, nagabuje go, wyśmiewa. Wie nawet to, że przywiązanie Peera do Solwejgi to tylko wygodny pretekst, aby uciekać przed nią. Solwejga (Jankowska-Cieślak) też zresztą nęka Peera. Nęka swoim znękaniem. Włóczy się za nim. Pojawia się znienacka w najbardziej ekscytujących momentach jego życia. Zawsze wtedy, gdy on nie ma czasu. Więc nieustannie prosi tę starą miłość, by przyszła później. Nuży go jej ślepa nadopiekuńczość.

Solwejga zachowała dziewczęcą sylwetkę, piękny głos, ale jest już tylko starą, znużoną kobietą wciąż przypominającą o sobie. Jeszcze chwila, a wybuchnie pretensją, złością. Mechanicznie, potulnie godzi się na to, że znowu przyszła nie w porę. Nie wiadomo, o czym śpiewa w ostatniej sekwencji przedstawienia. Jest tylko głosem, nie ma siły faustowskiej Małgorzaty ta Dziewczyna-Staruszka. Ale też Peer Dracza Faustem nie jest i nie zostanie zbawiony, ocalony przez nadzieję, miłość i wiarę kobiety.

Spektakl toczy się w dwóch przestrzeniach. Z sali muzealnej, zbudowanej w foyer teatru, skąd stado małp wyprowadza publiczność na prawdziwą widownię teatru Dramatycznego. Teatr ma przedstawić to, co działo się w jego przedsionku - czyli w życiu? Wyjście z muzealnych manowców naukowości, z pozornej wiedzy o człowieku, na scenę, ma pełnić rolę odsłonięcia tajemnicy, odsłonięcia prawdziwej duszy Peerów? Ta podświadomość, ta jaskinia instynktów okazuje się jednak równie nijaka, jak muzeum? (jak życie?). Nie ogarnia dramatu egzystencjalnego, gromadzi tylko, niemal symultanicznie, wszystkie możliwe traumy i kompleksy Peerów.

W tym teatrze podświadomości tylko małpy są wolne, tożsame ze swoimi instynktami, biegają po balustradach balkonów, krzyczą, zapraszają do orgii. Teatr duszy jest kolorowy, różowiutki, niczym burdel. Przypomina landszaft. Stado dorodnych wypchanych reniferów zmierza, w porządnym, równym szyku, ku horyzontowi, rozbłyskającemu raz na różowo, raz na sino. Peer staje się trollem, Solwejga, przebrana niczym lalka, spędza czas razem z pasterkami, w kolorowym domku, gdzie zabawia się pewnie z trollami, bo gdy "chłopców nie ma, trzeba się pieścić z trollami", i może przez przypadek z Peerem, bo to przecież Peer marzy inną, nieświętą Solwejgę. Ale zjawia się też dawna Solwejga, na nartach, w środku małpiego raju recytując:

"Wiedziałam jedno, że muszę być z tobą,

na nartach biegłam tu w śnieżnej zawiei

Wiatr pytał dokąd - mówiłam do domu".

Publiczność chichocze, oglądając witkacowskie zmagania Solwejgi z nartami, z trudem przesuwającymi się po scenie (przyszła tu ze spektaklu Jarockiego zapewne). Chichot publiczności wzmaga się, kiedy Peer wykrzykuje, tak jak to w raju i w duszy wykrzykiwać wypada: "Moja królewno!" l taką wierną Solwejgę chciałby mieć, choć dotąd ze zniecierpliwieniem raczej niż z poczuciem winy zgrabnie ją omijał. Nieopodal Solwejgi, gdzieś pod kopytami renów. Kobieta w Zieleni, potworna, gruba, rzec można nieustannie rodzi kalekiego syna. Peer nie może więc zbliżyć się do Solwejgi.

Peer Benoit, najbardziej synowski, odprowadza matkę w zaświaty, opowiadając jej swoją baśń. Jest w zasadzie pogodzony, wyzwolony, nareszcie dorósł. Choć to nie takie pewne, matka z ulgą przymyka oczy. Pora odejść. Za to inny Peer, podróżnik, na oklep jak dziecko jedzie na reniferze, z jakimś patyczkiem w dłoni. Na spopielałym ekranie pojawia się czarny ren, symbol śmierci. A któryś z tych wypchanych zwierząt rusza szyją, publiczność śmieje się. W końcu śmierć to nic takiego strasznego, jeśli umiera się w scenerii kiczu. Wszystko to sztuczne, wymyślone, kiczowate, choć ma pokazać cierpienie. Nie wiem, czy takie być miało; czy ten kicz, śmieszny, groteskowy, to wyraz bezradności teatru, czy po prostu prowokacja. Ten kicz kompromituje resztki Ibsenowskiej wyobraźni, czy kiczowatość lęku i obsesji człowieka? A może bezsilność sztuki, która podejmuje się opowiedzieć o jego cierpieniu. Pytam nie bez powodu: we wszystkich spektaklach Miśkiewicza - zwłaszcza w "Niewinie" - cechą charakterystyczną było współczucie dla człowieka. Groteskowość, pokraczność nie odbierała postaciom prawa do tragiczności i każde, najbardziej groteskowe istnienie, miało prawo do godności. Świat Peer Gynta jest zimny, ironiczny, śmieszny i groteskowy. Włożenie go w ramy inscenizacyjnego kiczu jeszcze bardziej wyostrza chłód analizy. Ten teatr nie ma litości wobec tajemnicy groteskowego, zwielokrotnionego zapatrzenia się w siebie, i mało ma środków, by pokazać garderobę duszy człowieka. Dziwnie nudna ta podświadomość Peerów. Jakby wciąż czymś skrępowana. Zimna. Nasycona lękiem konwencjonalnym, przed biologią, śmiercią, pożądaniem, wściekłością. Właściwie przeciętna, mimo upięciokrotnienia. Jej śmieszność, naiwność, wywiedziona z postromantycznej baśni Ibsena o trollach ledwie dotyka tego, co w człowieku straszne, tego, z czym nie może sobie dać radę - instynktu zła, egoizmu. Nic w niej nie boli. wszystko zaledwie uwiera, grzęźnie w poetyce kiczu, wspomaganej wygodną tu ironią.

Teatr jest równie nieporadny w prześwietlaniu tragizmu życia, jak nauka. Teatr żadnej tajemnicy nam nie objawił. Tylko nas bawił swoimi teatralnymi konceptami. Wracamy do muzeum, ciekawi nowych pomysłów. To kapitulacja poznawcza i estetyczna. Przede wszystkim kapitulacja teatru. Oto wszystko to. co wydawało nam się stale rwącą się, niemożliwą do opowiedzenia historią walki człowieka ze sobą. w istocie było opowieścią o teatrze, o kuglarstwie teatru. Miśkiewicz łamie tekstowi Ibsena kręgosłup po to, by pokazać, że teatr jest też bezsilny. Bohater nie ma wokół siebie nikogo, kto dawałby mu nadzieję, miłość i wiarę. Nikt niczego mu nie przebacza. Spektakl kończy się anegdotką Peera, zwanego w scenariuszu Peerem II, o jarmarcznym teatrze. Oto diabeł odniósł sukces, czy raczej zaniepokoił i zaciekawił gawiedź spektaklem polegającym na udatnym kwiczeniu i chrząkaniu niczym prosiak. Diabeł tak naprawdę niczego nie udawał, szczypał prosiaka ukrytego pod płaszczem. A widzowie dyskutowali nad problemem estetyki krzyku prosiaka, zastanawiali się. czy to krzyk prawdziwy: "A działo się tak diabłu, bo był głupi / Nie umiał wyczuć gustu publiczności." Peer jakby pyta o ów gust. Zeskakuje ze stołu i składa przesadny ukłon publiczności.

Tyle zostało nam z Peer Gynta - ironiczna troska o gust widzów, i oczywiście opowieść o teatrze. Peer Gynt Dracz nieprzypadkowo tak histerycznie awanturował się, że za długo błądził, by dojść tylko do domu. Zaiste niepotrzebnie zdzierał buty. by w domu usłyszeć głos kobiecy, coś tam nucący.

Dowiedział się tego. co już wiedział, wciąż powtarzając z innymi Peerami. że "trzeba być sobą". Niepotrzebne mu wybaczenie? zbawienie? Niemożliwe jest odkupienie, jeśli wszystko sprowadza się do uzurpacji naszego ja jeśli wszystko jest tylko i wyłącznie jego tworem. Ja stworzyło świat, ja niszczy świat? Ja stworzyło siebie i ja siebie niszczy? Pozostaje po nim tylko estetyczne, a raczej nieestetyczne kłamstwo? Zażenowanie?

Ulotka przedstawienia wyjaśnia, że jest ono częścią większego, ibsenowskiego projektu, że zamierzone zostało jako work in progress. Może wątpliwości, jakie budzi, wynikają z tego wstępnego etapu pracy. Jedno jest pewne - ten niezbawiony Peer Gynt w istocie Peer Gyntem nie jest.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji