Artykuły

Kamień i fala. Rozmowa z Małgorzatą Sikorską-Miszczuk

- Katarzyna Kobro umiała kochać miłością bezwarunkową. Opiekowała się mężem, chociaż musiała poświęcić wszystko, i jeszcze przepraszała za to własne dziecko. Tylko że kiedy ten symbiotyczny układ się odwrócił czy wyczerpał, mogła z tego powstać jedynie bezwarunkowa nienawiść - Justynie Jaworskiej opowiada Małgorzata Sikorska- Miszczuk.

Justyna Jaworska: Leży między nami książka Niki Strzemińskiej "Sztuka, miłość, nienawiść", która była dla ciebie ważnym źródłem przy pisaniu o Katarzynie Kobro. Mam nawet wrażenie, że wyszła ci sztuka raczej o córce niż o matce.

Małgorzata Sikorska- Miszczuk: Źródeł miałam więcej, sama Nika napisała dwie książki o rodzicach, przeczytałam też Marzeny Borzymowskiej "7 rozmów o Katarzynie Kobro", przeczytałam różne artykuły. Ale ta książka Niki była najważniejsza, fakt. Zabolała mnie. Dla mnie historia Katarzyny Kobro to historia o wyborze bycia artystą oraz o jego konsekwencjach. I dlatego na scenie to Nika Strzemińska jest główną bohaterką, przez nią przechodzi niejako wątek detektywistyczny, bo to ona próbuje się dowiedzieć, co się stało z jej rodzicami. Ale ujęłabym to tak: Kobro jest jak kamień wrzucony do wody, Nika jest jak fala po matce. Za każdym razem, kiedy wybieram postać centralną dla sztuki, czy piszę o Ulrike Meinhoff, Marcie Kubiśovej, Katarzynie Medycejskiej czy Popiełuszce, moje pytanie brzmi, co tu jest dla mnie podstawowym problemem, emocjonalnym obciążeniem, właśnie takim kamieniem rzuconym w wodę, od którego rozchodzą się fale.

Akcja twojego dramatu dzieje się w latach siedemdziesiątych. jesteśmy ponad dwadzieścia lat po śmierci Kobro i Strzemińskiego, prawie trzydzieści lat zostało Nice Strzemińskiej. Co właściwie istotnego dla tej historii wydarzyło się za Gierka?

No to policzmy. Ile lat ma Nika w połowie lat siedemdziesiątych?

Jest z trzydziestego szóstego, czyli tuż przed czterdziestką.

I o to mi chodziło. Żeby była w wieku, kiedy nie jest jeszcze za późno, by uporać się z pamięcią o rodzicach i zacząć wszystko od nowa. To znaczy - na to nigdy nie jest za późno, ale akurat taka jungowska czterdziestka wydała mi się dobrą cezurą, bo to przełomowy moment, uwaga kieruje się do środka i można poradzić sobie z dzieciństwem. A prawdziwa Nika Strzemińska nigdy sobie, mam wrażenie, z tym nie poradziła, jej książka o rodzicach jest tego najlepszym dowodem. Wiem, że mówię rzeczy niepoprawne - walczyła o rodziców, o ich pamięć i dorobek, by istniał, nie przepadł. Walczyła o to tyle lat, pisała też odważnie o trudnej, pełnej nienawiści relacji osobistej rodziców podczas ostatniej dekady ich związku. A jednak... Postanowiłam spojrzeć na to walczenie i rozliczanie oczyma innego bohatera, dla którego to nie są takie bezdyskusyjne wartości. Skonfrontowałam ją z kimś zwyczajnym, bez rodzinnych obciążeń, z takim sobie petentem Urzędu. To trochę szemrany gość, który też ma swój problem: kiedy zatyka mu się nos, zaczyna mówić o miłości niczym nawiedzony prorok - i chce to jakoś załatwić w Urzędzie. Za to kiedy nie jest zakatarzony, potrafi może walnąć sobie pół litra, ale cieszy się życiem, nie ma problemów związanych z rodzicami. Możemy domniemywać, że też miał nie-fajne dzieciństwo, tylko że on się tym nie przejmuje. I próbuje bohaterkę po prostu poderwać, podczas gdy ona pozostaje uwięziona w swojej traumie.

W sztuce Nika występuje już jako autorka książki o rodzicach, choć tak naprawdę pisała ją dopiero pod koniec życia.

Tak, wymyśliłam sobie taką historię, że bohaterka wcześniej pisze książkę i na pozór porządkuje w niej swoje sprawy, wypowiada emocje, po czym dochodzi do sytuacji spotkania z figurami rodziców. I to dopiero oni ją proszą, by wyrzuciła z siebie cały niezawiniony ból.

Rodziców odgrywają urzędnicy, miało być jak w ustawieniach heilingerowskich?

Tylko że na ustawieniach się nie gada. (śmiech) Tam jest tak, że z kręgu obserwatorów powołuje się osoby, które mogą reprezentować ojca i matkę, ale nie wolno im dyskutować ani pouczać. Mogą tylko pokazać, jak się czują, położyć się na ziemi, płakać, śmiać się, drżeć, ale nie wygłaszają monologów. Jednak oczywiście masz rację, jest w tej sztuce jakiś terapeutyczny wątek. A że w moim tekście to są urzędnicy? Jaki Urząd, tacy urzędnicy, ta przestrzeń jest tylko pozornie Urzędem...

A kim jest ta drugoplanowa postać chłopca z lat dwudziestych?

To prawdziwa osoba, Borys Czertkow, który oglądał w dzieciństwie film Protazanowa "Aelita" z futurystycznymi kostiumami Aleksandry Ekster. To był jeden z pierwszych filmów science-fiction, opowiadał o locie na Marsa, gdzie radziecki inżynier Łoś urządził rewolucję komunistyczną. Artyści awangardowi współpracowali wtedy z filmem i teatrem, Kobro też robiła scenografie teatralne. Potem Czertkow pojechał z Łodzi do Moskwy, czyli w odwrotnym kierunku niż Kobro, żeby budować prawdziwe statki kosmiczne, bo owładnęła nim tęsknota za Marsem. I rzeczywiście Rosjanie skonstruowali z myślą o tej wyprawie detektor życia, który zrzucili próbnie na stepy Kazachstanu. A detektor wykazał, że nie ma życia na Ziemi. (śmiech) Niby to ozdobnik, ale gdzieś wyrasta z tego samego snu, co awangarda. Chciałam wprowadzić do sztuki jeszcze księżniczkę Aelitę, ale poddałam się...

Katarzyna Kobro na zdjęciach, w tej swojej czapce jak czepek pływacki, sama wyglądała jak kosmitka!

Tak, ja myślę, że także czuła się jak kosmitka, obcość była jej podstawowym doświadczeniem. Chyba życie w ogóle było dla niej eksperymentem. Ona znała i kolejno zmieniła trzy światy: znała Rosję przedrewolucyjną, w zamożnym domu, potem cała ta rzeczywistość została zmieciona przez rewolucję, która otworzyła przed nią nowe perspektywy, ale też przyniosła mnóstwo okrucieństwa. Okazało się, że świat nie jest czymś stałym. No i wreszcie przeprowadzka do Polski. Nie wiem czy wiesz, ale matka poetki Julii Hartwig była Rosjanką i popełniła samobójstwo w roku 1931, zostawiając całkiem sporą gromadkę dzieci. Julia Hartwig w rozmowie z Piotrem Szewcem mówi: "Teraz, kiedy jestem dojrzałym człowiekiem, widzę, iż matka musiała bardzo cierpieć z tego powodu, że w naszym domu nie było żadnych śladów jej tradycji rodzinnej, języka ani wiary, nikt nie mówił w jej ojczystym języku, a dzieci właściwie nigdy nie nauczyły się dobrze rosyjskiego". Rosjanie kochają Rosję, przy czym mało kto rozumie, jak istotna jest to dla nich sprawa. Zgoda, Polacy też kochają Polskę, ale inaczej - trudno mi to wytłumaczyć. Wiadomo, że po odzyskaniu niepodległości i po wojnie bolszewickiej nastroje antyrosyjskie były u nas powszechne, jesienią trzydziestego dziewiątego jeszcze się to zaostrzyło. Dla małżeństw mieszanych, jak związek Kobro i Strzemińskiego, musiała to być straszna sytuacja.

I oboje podpisali listę rosyjską, czego Strzemiński nigdy żonie nie wybaczył.

To była sprawa, której już nie dotykałam, bo jest obrośnięta wieloma znakami zapytania. Z Rzeszy planowano Polaków, jak wiadomo, docelowo wysiedlić albo eksterminować, gorzej było tylko być Żydem albo Cyganem. A Łódź za okupacji znajdowała się nie w Generalnym Gubernatorstwie, tylko w Kraju Warty, gdzie narodowość rosyjska dawała przywileje, lepsze kartki, większe bezpieczeństwo, niebieską kenkartę. Strzemiński miał pretensje, że Kobro zmusiła go do podpisania listy, ale moje pytanie brzmi, czy dorosłego człowieka można było zmusić do wypełnienia szczegółowej deklaracji? Możemy tylko się domyślać, jak to się odbyło - czy doszło między nimi do decydującej rozmowy? I czy Strzemiński mógł i chciał podczas wojny "oddeklarować" to, co zadeklarował? Na pewno Kobro była bez winy, jako Rosjanka, deklarując narodowość rosyjską. To Strzemiński żonglował tożsamością, a ją postawiono przed sądem. Za mało jednak o tej sprawie wiem.

Za to chyba sporo wiesz o Rosji. Mieszkałaś w Moskwie.

To prawda, spędziłam tam kilka lat i dobrze znam rosyjski. Dlatego jakoś łatwiej mi sobie wyobrazić, czym było dla Katarzyny Kobro to odium nienawiści, które ją spotkało jako Rosjankę. Tym bardziej że podział, który przeszedł przez dwa narody, podzielił też jej małżeństwo. Teraz myślę, że może za mały nacisk położyłam w tekście na ten problem.

Problem bardzo aktualny.

Jasne. Kończyłam pisać sztukę, kiedy odwołano Rok Polski w Rosji, nasiliły się stare animozje. O łączącej Polskę i Rosję miłości i nienawiści rozmawiałam z reżyserką już na początku tego roku i już wtedy wiedziałam, że to będzie podglebie konfliktu bohaterów. Bo dlaczego para, która przeżyła ze sobą dwadzieścia szczęśliwych lat, razem myślała i pracowała, nagle nie może na siebie patrzeć? Tam się musiało odbić to w mikroskali to, co się działo po siedemnastym września i co wraca teraz. Ale i tak się nie dowiemy, jak było naprawdę. Widziałam na festiwalu w Gdyni film Bogowie o Zbigniewie Relidze, bardzo zresztą porządny, z wiernie, tak po amerykańsku oddanym bohaterem. Po pokazie wywiązała się dyskusja, czy to był prawdziwy Religa. Bo nie pokazano na przykład jego alkoholizmu. Na co ktoś się odezwał, że przecież mnóstwo jest scen, w których pije. No dobrze, odpowiedział ktoś inny, ale w jakich sytuacjach pije? Kiedy ktoś mu umiera na stole, kiedy jest bezsilny.

Każdy by się napił.

No właśnie! Każdy by się napił. Czyli bohater w zasadzie ma problem alkoholowy, ale tak, jakby go nie miał. Podaję ten przykład, bo tu się otwiera ważna kwestia: jak pokazać prawdę o postaci? Katarzyna Kobro umiała kochać miłością bezwarunkową. Opiekowała się mężem, chociaż musiała poświęcić wszystko, i jeszcze przepraszała za to własne dziecko. Tylko że kiedy ten symbiotyczny układ się odwrócił czy wyczerpał, mogła z tego powstać jedynie bezwarunkowa nienawiść. I teraz można długo dyskutować nad tym, kogo postawić w miejscu oskarżenia. Jego, bo się nad nią znęcał i dał się ubezwłasnowolnić? Ją, bo na to pozwoliła, bo zabrakło jej podstawowego egoizmu, żeby się ratować jako kobieta i jako artystka? Pomyśl tylko: Strzemiński walczył z żoną o córkę po to, by trafiła do domu dziecka. To są niepojęte, wieloznaczne postaci, które zasługują na kolejne sztuki.

A w tle jest jeszcze awangarda, a nawet terror awangardy. Przecież te unistyczne pomysły Strzemińskiego to był totalitaryzm!

Inaczej się na to patrzy po latach. Ale zgoda, w sztuce w ogóle jest coś, co zagarnia, coś obsesyjnego. Sama jestem częścią tej obsesji, a jednocześnie ona mnie przeraża. Dlatego z dziwną satysfakcją włożyłam w usta Strzemińskiemu słowa, że to wszystko nie miało znaczenia, że nie było tego warte. Czyli że nie warto było poświęcić życia dla sztuki.

Strzemiński by raczej tego nie powiedział.

Prawdopodobnie nie. Kobro zostawiła po sobie znacznie mniej prac, ale też by tego raczej nie powiedziała, dla niej ważny był chyba sam proces tworzenia.

A to jej słynne palenie rzeźbami, żeby ugotować kaszę, u ciebie zupę?

Było w tym coś perwersyjnego, prawda? To musiało być bolesne, bo było adresowane do Strzemińskiego, który akurat wiedział dokładnie, czym ona pali. Wyobraź sobie, że jesteś marszandką, odnalazłyśmy cudem Rembrandta, a ja mówię, że teraz sobie zrobimy zupę na tym Rembrandcie. Ale ty wiesz, dlaczego ci to robię. Żeby bolało ciebie i mnie. Obie to wiemy.

Czyli to była zemsta?

Nie wiem, na pewno rozpacz. Te rzeźby były w jednym egzemplarzu, straty są niepowetowane. Rozumiem, dlaczego to zrobiła, ale myślę, że człowiek powinien uszanować własne dzieło. I gdybym była Panem Bogiem, złapałabym ją za rękę.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji