Artykuły

Turandot

Niedawno, przy okazji gościnnych występów w Warszawie moskiewskiego Teatru Balszoj, pisałem o doskonałości, jaką można osiągnąć w operowym teatrze. Tym razem nie muszę już zerkać zazdrosnym okiem na poczynania zagranicznych artystów, "Turandot" Pucciniego w stołecznym Teatrze Wielkim ze wszech miar zasługuje na uznanie. I to począwszy od świetnie przygotowanej strony muzycznej, poprzez intrygującą scenografię po rozumną reżyserię. Utarło się przy omawianiu operowych przedstawień dostrzegać oddzielnie każdy z jego elementów. W przypadku "Turandot" śmiało można mówić o teatralnej inscenizacji, wszystko razem tworzy nierozerwalną, zamkniętą całość.

"Turandot" nieczęsto gości na polskich scenach. Ta ostatnia i najdoskonalsza z oper Pucciniego wymaga szczególnych wykonawców i wyjątkowej oprawy. Trudności wykonawcze łączą się głównie z partia tytułową. Surowa, pozbawiona ludzkich uczuć księżniczka zaczyna wprawdzie śpiewać sopranem w połowie drugiego aktu, ale większa część jej partii umieszczona jest w górnym rejestrze głosu. Stąd nie każdy sopran dramatyczny zmierzyć się może z ostatnią heroiną autora "Cyganerii". Stąd też w dziejach wykonawstwa tej roli zabłysły najbardziej śpiewaczki wagnerowskie. Również jak w przypadku bohaterek Wagnera, przemiana Turandot z lodowatej księżniczki w zakochaną kobietę odbywa się jedynie na płaszczyźnie wewnętrznej. Odtwórczyni tej roli w zasadzie nie ma możliwości uzewnętrznienia swych uczuć poprzez gest sceniczny czy inne formy teatralnego wyrazu. I dlatego wydaje mi się, że granie Toski czy Butterfly, bohaterek mordujących i popełniających samobójstwa na oczach widza, nie może się równać z trudnością stworzenia psychologicznie prawdziwej Turandot. Nie dziwi więc wybór Krystyny Kujawińskiej, od lat bodajże jedynej w Polsce śpiewaczki mogącej sprostać tej arcytrudnej roli. Oczywiście - słyszeliśmy już różne Turandot. Wobec zimnej jak lód Callas, wyrafinowanej Nilsson czy nieco manierycznej Caballe, Kujawińska zdaje się emanować jakimś szczególnym ciepłem. Wszystko to jednak kwestia interpretacji. Najważniejszym zdaje się być fakt, że od pierwszego wejścia chińskiej księżniczki (brawurowo wykonany sławny monolog "In guesta regia"), po jej finałowy duet z Kalafem, rola poprowadzona jest konsekwentnie. Niewątpliwie wciąż jest to koronna partia naszej znakomitej śpiewaczki.

Przeciwieństwem Turandot jest w operze dziewczyna imieniem Lu - dobra i pastelowa, oddająca własne życie za tajemnicę Kalafa. Sekretem tym jest jego imię, które Turandot musi poznać za wszelką cenę. Barbara Zagórzanka stanęła również przed nie lada odpowiedzialnym zadaniem. Jej parta zamyka się wprawdzie w dwóch ariach, ale stanowią one tę część muzyki Pucciniego, która od ponad pół wieku buduje mu legendę. Wykonanie Zagórzanki na pewno nie ustępuje dziesiątkom znanych interpretacja tych pięknych fragmentów. Cisną się na usta słowa wypowiedziane kiedyś pod adresem Renaty Tebaldi "głos jak płynne złoto". Trzecią z głównych ról - Kalafa zyskującego miłość Turandot po rozwiązaniu trzech jej zagadek - miałem możność usłyszeć w dwóch wykonaniach. Witalij Taraszczenko był Kalafem heroicznym, zdecydowanym, dysponującym przy tym głosem o ogromnych możliwościach. Bardzo dobra kreacja. Drugim zaś był Franco Bonanome, grający w jednym tylko przedstawieniu 27.II. br.

Włoski artysta śpiewający niezbyt może wielkim, ale ciepłym tenorem, o stosunkowo ciemnym zabarwieniu przedstawił nam zupełnie innego Kalafa. Romantyczna i jakby pełna melancholii jest ta postać: jeśli zdecydowany to tylko chwilami, o porywach - niby romantyczny bohater. Można więc i tak.

Pomijając resztę wykonawców (bardzo wyrównany poziom) chciałbym jeszcze zwrócić uwag na chór, "Turandot" jest jedynym dziełem Pucciniego, w którym chór pełni tak dużą rolę. Zespół Teatru Wielkiego bez trudności poradził sobie z tą jakże ważną częścią przedstawienia.

Tak wiele miejsca poświęciłem odtwórczej stronie warszawskiego spektaklu, gdyż świadomie odsunąłem chwilę, w której powinienem zająć się scenografią. Ale proszę mi wierzyć - to po prostu trzeba zobaczyć! Każdy opis kaleczy malowniczość dzieła Andrzeja Majewskiego. Zniweczy też pomysłowość. Co rusz bowiem jesteśmy świadkami zaskakujących i szalenie efektownych pomysłów scenografa. Więc może tylko, że podesty, częste zmiany planów stworzone przez wykorzystanie dźwigów i zapadni; ruchome światła, wreszcie - oszałamiający koloryt całego przedstawienia: szaro-zielono-czerwony. Na tym tle zadziwiające kostiumy bohaterów. Scena pierwszego pojawienia strasznej księżniczki na długo zostanie w pamięci widzów. Kujawińska odziana w długie, mieniące się srebrem szaty, do złudzenia przypomina wyglądem sławną primadonnę Jeritze, która sfotografowała się w swej popisowej roli na deskach opery wiedeńskiej przed sześćdziesięciu laty...

Obrazu całości dopełnia maestria dyr. Satanowskiego, koordynującego spektakl zza dyrygenckiego pulpitu jak zawsze sprawnie i z ogromną kulturą.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji