Artykuły

Premiera, to znaczy początek pracy

"Komediant" w reż. Michała Kotańskiego w Teatrze im. Horzycy w Toruniu. Pisze Anita Chmara w Gazecie Pomorskiej.

Bardzo dobrze, że toruński Teatr im. Wilama Horzycy pokazał sztukę Thomasa Bernharda, bo to autor wystawiany rzadko, choć niewątpliwie intrygujący. Druga rzecz, czy toruńska inscenizacja uniosła ciężar tego tekstu. Po wyjściu z teatru odnosi się wrażenie, że na tym krysztale są pewne rysy.

Sam tekst "Komedianta" nie jest łatwy dla teatru. Bernhard nie liczy się z potrzebami sceny. Cóż z tego, że przez jedną trzecią sztuki rozmawiają tylko dwie osoby, przy czym właściwie jedna mówi, a druga tylko słucha? Że "dziania się" jest tu jak na lekarstwo? Bernhardowi to nie przeszkadza. Dlatego dla aktorów i reżysera to ogromne wyzwanie. Jak sobie z tym poradzili?

Pierwsze, co urzeka, to nieprawdopodobnie doskonała postać właściciela gospody, stworzona przez Michała Marka Ubysza, który zwykle milczy. Stoi z ramionami pochylonymi, przygarbiony. Gdy do jego gospody przyjeżdża "najznakomitszy na świecie aktor" Bruscon i rozpoczyna swoje dziwne tyrady, właściciel gospody nerwowo drepcze. Niby nic, a jednak! Niby tylko patrzy, ale jak patrzy! Jest coś takiego w tej postaci, że spodziewamy się po niej wszystkiego. Michał Marek Ubysz wygląda, jakby miał tego Bruscona zaraz zamordować, a tymczasem spełnia kolejno jego prośby. Jest po prostu świetny.

Podoba się też Tomasz Mycan, który w sztuce jest Ferrucciem, synem Bruscona, niezbyt rozgarniętym chłopakiem, od którego wymaga się zbyt wiele. I to właśnie on jest najzabawniejszy. Najlepiej wyczuwa te momenty, kiedy tekst Bernharda wymaga przerysowania, operowania grubą, farsową kreską.

Gorzej z samym Brusconem, w którego postać wciela się Marek Milczarczyk. Mam wrażenie, że problem nie leży w aktorze. Tu brakuje spójnej koncepcji reżysera. Co chciał tak naprawdę pokazać? Jeśli miała to być komedia społeczna, okrutna ale zabawna, opowiadająca o miernym aktorzynie i jeszcze gorszym pisarzu sztuk Brusconie, któremu wydaje się, że jest wielki -powinniśmy Bruscona choć trochę lubić. A trudno lubić osobę, która od samego początku sztuki krzyczy i nie ma w sobie nic rubasznego.

Jeśli z kolei miało być to studium obłędu, pokazujące jak miernota nie może poradzić sobie z ciężarem własnych ambicji, jak przez to wariuje i terroryzuje resztę rodziny, to brakuje napięcia. Przecież to szaleniec - nie wiadomo, co zrobi! A reżyser oscyluje między jedną koncepcją a drugą. Czasem pokaże coś z założenia śmiesznego, co jednak nie śmieszy przy dość ponurej i odpychającej postaci Bruscona, czasem chce pokazać dramatyzm, który nie jest dramatyczny, bo reżyser rezygnuje ze wszystkich środków teatralnych, budujących napięcie. Weźmy na przykład muzykę-pojawia się tak nieśmiało, jakby przepraszała, że żyje. Dlaczego? Nie wiem, nie rozumiem.

Mimo to można w tej sztuce odnaleźć coś dla siebie. Coś, co urzeknie. Zresztą często jest tak, że w teatrze premiera to początek pracy nad tekstem. Może więc uda się uzyskać spójność i kolejne spektakle będą tylko lepsze.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji