Pawie piórko elokwencji
Siedzę na wyreżyserowanym przez Agnieszkę Glińską "Kramie Karoliny" Ghelderodego i dręczy mnie drobna kwestia: Einstein a teatr.
Przecież Albert Einstein był ewidentnym geniuszem. Był i jest jedną z nielicznych intelektualnych koron ludzkości. Pojmował rzeczy, o których się nie śniło filozofom. By rzecz ująć jeszcze piękniej i jeszcze prawdziwiej - rzadko zdarza się mózg, który nie znika w cieniu, rzucanym przez mózg Alberta Einsteina.
Jeśli tak (co chyba oczywiste) to właściwie dlaczego twórca ogólnej i szczególnej teorii względności nie zrobił jakiegoś porządnego teatru? Z jakiej to przyczyny Albert Einstein w ogóle nie zrobił żadnego teatru?
Siedzę więc i patrzę, a przede mną spektakl wzorcowo byle jaki, jakby kwintesencja wszechstronnej teatralnej nijakości. Ni to, ni sio - tak reżyseria i aktorstwo, jak i scenografia pospołu z muzyką. Artyści są jakby o krok zaledwie od pierwszej próby czytanej, sytuacje i gesty są jakby tylko markowane, scenografia i kostiumy jakby ścichapęk, nad wszystkim zaś jakby się unoszą jakby nuty. Jakby... Ale dlaczego: jakby, skoro zamysł tak mocno osadzony jest w intelekcie oraz elokwencji? Przecież program do spektaklu nie pozostawia złudzeń. Jasno wynika z niego, iż Glińska spokojnie panuje myślowo nad fundamentalnymi kwestiami współczesnego świata. Więc dlaczego efekt teatralny okazuje się jednym wielkim JAKBY? Dlaczego podziwu godny intelekt zmienił się w pięćdziesiąt minut trwającą i bardzo smutną teatralną mizerię?
Glińska ma głęboką świadomość niebezpieczeństw, jakie ściąga na ludzkość istnienie karabinu maszynowego (esej "Cud broni palnej" Andrzeja Ledera). Ma również świadomość plusów i minusów, jakie pojawiają się w temacie ludzkiej duchowości z powodu miłościwie panującej nam epoki postmodernizmu (esej "Czy duchowość ponowoczesna jest możliwa?" Agaty Bielik-Robson). Nade wszystko Glińska dysponuje jasnym pojęciem, do czego doprowadzić może nieuchronna, niestety, fuzja karabinu z postmodernizmem, czyli powszechnym relatywizmem wartości - zwłaszcza etyczno-moralnych. Reżyserka posiada więc trójstronną świadomość. Problem jednak w tym, że owa świadomość pozostaje w księstwie papieru. Posiadając bardzo wiele, to znaczy mądre myśli posiadając, pragnie oblec je w ciało, czyli zmienić w teatr. Bierze na warsztat "Kram Karoliny"... i nic z nim nie robi.
A Ghelderodego - tak w "Kramie Karoliny" jak i w ogóle - nie można pozostawić samopas. Jeśli czymś nie jest, to z pewnością tzw. samograjem. Jest prawie zawsze piekielnym amalgamatem dojmujących rytmów, mięsistych kolorów i czystych, ostrych obrazów. Na dodatek jest jakby esencją, kostką magi, ekstraktem, jest sceniczną alegorią, podaną w skrócie, podaną jednym wyraźnym impulsem. "Kram Karoliny" dzieje się na parunastu zaledwie stroniczkach. Ale te stroniczki potrzebują precyzji zegarmistrza i czułości absolutnego słuchu. Inaczej zmieniają się w garść piachu.
Oto świat w punkcie wyczerpania. Rzeczy i ludzie wybici ze starych, utartych kolein. Nie ma już niegdysiejszych, powszechnych reguł, dawne punkty oparcia zniknęły. Jest totalna wolność.
Buda jarmarczna na krawędzi rozpadu. Trzy manekiny, którym obrzydł szmaciany los. Boraks, właściciel budy, pogardzający swym jarmarcznym "artyzmem". Siłacz Józefek, dla którego od wieków dźwigane tekturowe "ciężary" dziś są ponad siły. W końcu trójka nieśmiertelnych, których nieśmiertelność nikogo już nie interesuje, wieczni tułacze, słynni niegdyś i uwielbiani: Pierrot, Kolombina i Arlekin. Taki to właśnie światek - bez oddechu i samotny. Ale na mgnienie wszystko się zmieni. Boraks zechce zabić manekiny, manekiny ruszą w świat, nieśmiertelni schronią się w budzie, bo deszcz i zawierucha. Ale zaledwie na mgnienie... Wszystko wróci do normy, czyli do starego. Pozornie, rzecz jasna. Tym razem stare będzie obarczone nowym, bezużytecznym wspomnieniem, czyli odrobiną bólu.
Rzecz jasna - trywializuję. To jednak wystarczy. Ze sceny nie przeszła bowiem nawet tak banalna trywialność. I w sumie łatwo przypuścić dlaczego. Otóż - jak sądzę - dlatego, że aktorom przyszło grać ontologię karabinu, istotę postmodernizmu, w porywach zaś niepokojącą fuzję tychże. Nie było więc jarmarcznej budy, nie było nieśmiertelnych i manekinów, nie było Boraksa i nie było nieszczęsnego siłacza. Słowem - nie było znaku teatralnego, zdolnego udźwignąć intelektualny zamysł, czyli tego - by dalej pociągnąć żart - z braku czego Albert Einstein nie robił teatru.
Problem zdaje się szerszy aniżeli opisany - wierzę, że chwilowy - przypadek Agnieszki Glińskiej. Coraz częściej, niestety, artyści doskonale i bardzo dogłębnie wiedzą co, natomiast coraz gorzej czują się w kwestii jak. Siłą rzeczy pozostaje to, co jest, czyli teatr wymachiwania przed widzem garścią olśniewających pawich piór elokwencji. Zabrzmi to może groteskowo, ale utalentowany teatralnie "kretyn" nie jest dziś groteską. Jest koniecznością.