Artykuły

Jeszcze jeden żywy trup

Do rzeczy bezspornych należy zaledwie kilka faktów: że pomysł sztuki narodził się w r. 1897, że fabuła jej oparta jest na autentycznej histerii małżeństwa Gimer, że autor opisał tę rzecz w r. 1900, że nie zajął się nigdy ostateczną redakcją brulionu, nie zrealizował pełnego planu sztuki, że za życia nie drukował jej, nie oddał teatrowi, że "Żywy Teatr" opublikowany został po raz pierwszy w "Russkim Słowie" 23 września 1911 r., że tego samego dnia odbyła się jego prapremiera w moskiewskim Teatrze Artystycznym, że w okresie od l stycznia do 15 października 1912 r. grany był w 243 teatrach dziewięć tysięcy razy; tyle podaje każdy wydawca. Aby uzupełnić ten rejestr spraw nie podlegających dyskusji, dodajmy wreszcie, że nie mniejszą karierę robił w swoim czasie dramat Tołstoja na scenach zagranicznych, że oto r. 1960 wystawił go również warszawski Teatr Narodowy, że spektakl był nudną piłą.

"Zamiast pasji wielkiego dzieła mamy tu temperament sceniczny siła działania utworu na widza, w porównaniu z walczącym echem klasyki, staje się letnia, powolna, o niewielkim zasięgu. Stąd z kolei płynie straszliwa nuda, która również nie ma nic wspólnego z klasykami". Cytowany Brecht nazwał to onieśmieleniem wobec klasyczności. Nie wiem, czy Józefa Wyszomirskiego można pomówić o nieśmiałość, może uwierzył zbyt mocno w nośność chromającego tekstu, może z rozpędu przypisał Tołstojowi-dramaturgowi geniusz Shakespeare'a, któremu nawet obojętność zaszkodzić nie może, któremu "pomagać" często rzeczywiście nie trzeba, może sądził, że jako inscenizator nie musi tu nic (albo niewiele) dodać czy ująć, że aktor sam potrafi ominąć rafy sterczącego tu i ówdzie płaskiego melodramatu. Tradycyjność inscenizacji pisał służy wygodzie zarówno reżyserów i teatrów, jak publiczności". Tyle, że tu nawet owej "tradycyjności" trudno byłoby się doszukać. Nie tylko zresztą w przedstawieniu.

Do rzeczy bezspornych należy bowiem ledwie kilka wymienionych już faktów. Reszta to już sądy, jak się to mówi, nie bardzo sprawdzalne. Wolno oto sądzić, że "Żywy trup" jest największym utworem dramatycznym Tołstoja..., wielkim oskarżeniem współczesnego społeczeństwa... wyrażającym treści demaskatorskie..., gwałtownym wyzwaniem rzuconym carskiej Rosji, jej sędziom, czynownikom, wyższym sferom..., na tle czego samobójstwo końcowe Protasowa staje się aktem protestu przeciwko panującemu porządkowi rzeczy... - jak czytałem właśnie w programowo-recenzyjnych enuncjacjach przed- i po-premierowych; z równym powodzeniem dałoby się jednak obronić tezę, że rzecz ta jest po prostu w miarę ckliwym melodramatem z życia wyższych sfer, podlanym sosem wegetariańskiej moralistyki z Jasnej Polany, z wyblakłym już dziś scenariuszem o interesującym materiale na kilka porządnych ról aktorskich; wreszcie nie ma przeszkód obiektywnych, aby ktoś przekonał nas z tekstem w ręku, z odpowiednimi cytatami na podorędziu, z uczonymi op. cit., ibidem, por., sic, (!), etc., że w "Żywym trupie" pobrzmiewają tony jak mówi Jan Kosiński - "indycyzmu" Mrożkowskiego, ogólnej niemożności, przewrotnej groteski, na które ucho współczesne jest dziś szczególnie wrażliwe, a więc, że czas zamienił sztukę w smakowity pastiche poczciwego, pełnego dobrych chęci przecież, ale naiwnie pomyślanego, przetykanego gęsto dziwactwami swojej epoki gatunku dramatycznego.

Hola, panie, więcej szacunku, boć przecie Tołstoj wielkim pisarzem był, dziewięćdziesiąt tomów puścizny pozostawił, wielka proza, literatura europejska, jeden z najwybitniejszych umysłów swoich czasów... Ależ nie, jeżeli skłonny byłbym przyznać rację tym, którzy widzą, w "Żywym trupie" nie bardzo przystający do doświadczeń współ­czesnych melodramat, albo wręcz złośliwy grymas tamtej epoki, to właśnie z szacunku dla pisarza. Niezbyt rozsądnie byłoby przyjmować każdy jego aksjomat z pełnym dobrodziejstwem inwentarza, zaufać każdej literce, pieczołowicie odkurzać "słowa, co zmurszały" jak to uczynił właśnie teatr w roku pańskim 1960. W końcu piła zgrzytająca dostojnie na Placu Teatralnym do szanowania klasyków, największych nawet, nie przyuczy. Przeciwnie.

Właściwie dopiero Protasow Mieczysława Mileckiego pokazał mi przerażające "dno" "Żywego trupa": "Jak doszedłem do takiego upadku? Po pierwsze, alkohol. Nie to, żeby mi specjalnie smakował, bynajmniej. Tylko że cokolwiek robię, zawsze czuję, że to nie to, co trzeba, i wstyd mi. (...). Tylko kiedy się upiję, to przestaję czuć ten wstyd. Albo kiedy słucham muzyki nie opery czy Beethovena, tylko Cyganów... Taka wtedy rześkość, taka energia wstępuje w człowieka. A do tego jeszcze miłe czarne oczy i uśmiech. Ale im bardziej to wciąga, tym gorszy wstyd czuje się później. - No, a praca? Próbowałem. Wszystko źle idzie. Nic nie daje zadowolenia.". Samotny starzec patriarchalny z Jasnej Polany nie tylko sam majstrował buty sobie, rodzinie i przyjaciołom, ale i wierzył, że owe przeklęte "Kobieta, wina i śpiew" muszą wykoleić człowieka, zaprowadzić na samo dno piekła. "Nie zabijaj, nie kradnij, nie cudzołóż" notuje Wachtangow z niekłamanym osłupieniem i przerażeniem fragmenty dwudziestowiecznego, (tak, tak) dekalogu Tołstojowskiego.

Właściwie dopiero spektakl Teatru Narodowego obnażył do końca "dno" oskarżenia rzuconego carskiej Rosji: oto lęk przed brudami procesu rozwodowego zmusza bohatera do obejścia prawa, oto nieludzki paragraf prześladuje bigamistów, oto ustawy, nakazujące przed wstąpieniem w powtórny związek małżeński przeprowadzenie rozwodu, stają się powodem strzału samobójczego, który ma ponoć zabrzmieć jak "akt protestu przeciwko panującemu porządkowi rzeczy". Ech!

A przecież nie ma w całości przedstawienia jawnie drażniących dziur: jako - tako naoliwiony, sprawny na ogół mechanizm teatru, piękne kostiumy Władysława Daszewskiego, rozrzutnie, z gestem dyrektorskim zaoferowane niedorastające­ mu do nich przedstawieniu, czysty, w miarę chropawy, tyle, ile trzeba u Tołstoja, przekład, ładne (choć trochę po strażacku podane) piosenki z tekstem Ficowskiego, aktorzy z prawdziwego zdarzenia, heroiczny wysiłek Ewy Krasnodębskiej ratowania tego, co było jeszcze do ura­towania z roli Protasowej, soczyście nakreślony portret Kareninej Ewy Kuniny, interesujące epizody: idiotycznie zadufany w sobie sędzia śledczy Henryka Szletyńskiego, prawie niema rólka protokolanta Witolda Fillera, Sasza czującej coś Grażyny Staniszewskiej... ot, tradycyjna nie pozbawiona ambicji warszawska mieszanka przeciętności, która nie przeszkodziła złożyć "Żywego trupa" do grobu rodzinnego.

Bo cóż: ani zasłonić mielizn tekstu widowiskowością, ukryć za parawanem obserwacji obyczajowej, w czym mistrzami niedościgłymi pozostaną przy tym typie dramatu Rosjanie, ani udać głębi wielkim, wibrującym patologią psychologiczną aktorstwem, do czego konieczny jest jakiś Moissi, Adwentowicz, N. Simonow, Romanow, ani okazać trochę nieufności autorowi i jego snutym tonem serio i uczciwym pouczeniom moralnym, co z kolei wymagałoby bezceremonialnego poprzesuwania akcentów; ba, gdzie szukać odpowiednich sił, środków i inwencji? I oto szansa ratowania Tołstoja drogą zawierzenia jego tekstowi - przyznaję: dziś już dość problematyczna - nie została wykorzystana.

Tołstojowska Cyganka Masza jest oczytana: "Czytałeś Czernyszewskiego?", "Co robić? To nudna powieść. Ale jednak jest tam bardzo, bardzo dobre." Masza czegoś się z "Co robić"? nauczyła. Otóż obejrzeliśmy "Żywego trupa". Trudno, nie każde przedstawienie może być majstersztykiem. Ale jedno jest tu chyba dość ważne: doświadczenie zresztą ani nowe, ani zaskakujące które oby nie poszło na marne. W tym, że Tołstoj bez przybudówek, szkielet odczytanego zgodnie z literą tekstu Tołstojowskiego dramatu, prezentuje się dziś zawstydzająco ubogo, jest zapewne sporo winy samego autora, którego twórczość sceniczna nigdy nie miała szerokiego oddechu jego prozy, była w swej warstwie moralizatorskiej zbyt wykoncypowana, w warstwie artystycznej zbyt jawnie, niemal przekornie anty-shakespeare'owska, anty-schillerowska, anty-czechowowska, a więc znowu apodyktycznie dydaktyczna w wyborze środków scenicznych, obarczona grzechem ilustracyjności, którą sobie dramaturg sam narzucił pisząc dziwny, a przecież konsekwentnie tołstojowski pamflet "O Shakespearze i o dra­ macie". Ale jest w tym i wina je­ żeli o winie może być mowa teatru współczesnego, który coraz sprawniej "kompromituje" nie tylko Tołstoja, ale i Rollanda, i O' Caseya, i Moliere'a, i Millera, u których o nic nie idzie, poprzez słowa których nie przebija głos współczesny, albo przynajmniej jest echo. Oczywiście, nie ma się co z tego powodu denerwować. W teatrze zwykle co pewien czas pęka coś z trzaskiem pod ciśnieniem współczesności, przed­wczorajsze recepty się dezaktualizują, wczorajsze idole idą w zapomnienie. Z przyspieszeniem rosnącym epoki trzeba się oswoić, pozostawić trochę czasu na przestrojenie. Co innego jednak pozostawiając już na uboczu "Żywego trupa" owe mniej lub bardziej ambitne niewypały, co innego długa niepokojąco seria przedstawień martwych od pierwszej chwili, o których mówi się i pisze z rosnącym zniecierpliwieniem, przedstawień toczących się siłą rozpędu, poczętych z ojca-planu i matki-instytucji. Czasami brakuje bowiem tej pociechy, że teatr nasz to nie tylko bezwładna instytucja, z własną księgowością, administracją, listą obecności, zaciekami w magazynie, gońcami i okresowymi wizytami NIKu. Recenzenci, jak zwykle niedorzecznie, chcieliby nawet, żeby teatr o swej instytucjonalnej funkcji mógł w ogóle od czasu do czasu zapomnieć. Proszę im wybaczyć to naiwne pragnienie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji