Znowu morza szum
Villqist pisze kameralne dramaty. Bohaterami są niby-zwykli ludzie, przeważnie nabrzmiali tajemniczym cierpieniem, niby-zwykły dialog też podszyty jest głębszym a tajemniczym znaczeniem. Dodatkowo jeszcze występuje tajemnica ogólniejszej natury, zwykle niewyjaśniona do końca.
Proporcje tych tajemnic są w różnych sztukach różne, co czasami przynosi rezultaty lepsze, czasami gorsze. "Fantom" w Starym Teatrze wygląda jak niezamierzona karykatura samego siebie i bezlitośnie obnaża schematyczność i nijakość dramatu Villqista. Mamy małżeństwo, spędzające wakacje w domku na plaży. Żona (Aldona Grochal) jest najwyraźniej nieco stuknięta albo, mówiąc bardziej elegancko, pobudzona nerwowo, i wskutek tego niemiła dla zrezygnowanego, bezradnego i ciepłego męża (Jacek Romanowski).
Szybko orientujemy się, że tytułowy fantom jest dzieckiem, które wymyśliła sobie żona. Ponieważ odczuwa ona bliski związek z wielką, niebieską piłką, która znacząco plącze się po scenie, orientujemy się, że z dzieckiem być może nie jest tak prosto, jak chociażby w "Kto się boi Wirginii Woolf?". Coś tam między małżonkami wykwitło złego i przybrało symboliczny wymiar. Gdy już mąż i żona potłamszą się psychicznie i wyjdą z domku, pojawia się druga para - doktor Gerdmann, psychiatra, dawny znajomy małżeństwa (Ryszard Łukowski), i jego młoda narzeczona (Ewa Kaim). Gdy małżeństwo wróci, obie pary się tłamszą. Mąż zwierza się doktorowi, dzięki czemu dowiadujemy się, jak i kiedy doszło do owych osobliwych urojonych narodzin. Dowiadujemy się też, że narzeczona Gerdmanna jest w ciąży, co w jakiś sposób rozwiązuje sytuację: urojone dziecko nie może ostać się wobec prawdziwego. Mąż rozwiązuje sytuację do końca, dokonując symbolicznego morderstwa - za kulisami coś robi (topi? pali? zakopuje?) z walizką z ubrankami i piłką.
W zamierzeniu "Fantom" ma być subtelną i wnikliwą psychologiczną szarpaniną, soczewką, w której mamy zobaczyć nierozwiązywalne problemy życiowe ukryte pod powierzchnią codzienności, bezlitosną a czułą wiwisekcją ludzkich dusz. Niestety, ludzie Villqista są mało interesujący. Ich problemy, sytuacje, nawet ich zwyczajność pochodzą w prostej linii od literatury, nie od życia. Niewiele tutaj prawdziwych obserwacji ludzkich zachowań, ciekawości, wnikliwości. Nawet sytuacja wyjściowa jest do bólu banalna (i literacka właśnie): ileż to razy widzieliśmy te letnie klimaty, ileż to razy morze szumiało, mewy krzyczały, słońce świeciło podskórnym dramatom, a leniwy, kuracyjny rytm nabrzmiewał tragedią. Tutaj mamy dodatkowe informacje o Ellmit (gdzie rozgrywa się akcja) - że na skraju świata, że puste i że jest tutaj wielki szpital psychiatryczny. Postaci zachowują się dziwnie, bo świat jest szpitalem psychiatrycznym, albo może łagodniej - szpital groźnym cieniem kładzie się na okolicę?
Agnieszka Lipiec-Wróblewska masochistycznie wydobyła wszystkie melodramatyczno-banalno-psychologiczne wątki i smaczki "Fantomu", zamiast je stuszować, co być może wyszłoby na zdrowie spektaklowi. Pełno tutaj nabrzmiałych znaczeniem pauz, znaczących a ciężkich spojrzeń, dziwnych zachowań, groźnego pulsowania dźwięków. Aktorzy usiłują oddać jakoś tę zwyczajność-niezwyczajność, ale ponieważ głębie duchowe są tutaj pozorne, najlepiej wypadają w zadaniach realistycznych: zwierzenia (Jacek Romanowski), czucia się nieswojo w niewygodnej sytuacji towarzyskiej (Ewa Kaim).
Mimo licznych tajemnic, sugerowanych przez autora, ciekawość widza napędza jedynie mizerna fabuła. Co się stanie, a nie dlaczego się tak stało. Choć o to "dlaczego" Villqistowi chodziło.