Artykuły

Żal się rozstawać...

"EuroCity" ("Z Przemyśla do Przeszowy") w reż. Andrzeja Łapickiego w Teatrze Polskim w Warszawie. Pisze Temida Stankiewicz-Podhorecka w Naszym Dzienniku.

O przyczynach swojej rezygnacji z pracy reżyserskiej i decyzji definitywnego już odejścia ze sceny teatralnej Andrzej Łapicki w jednym z wywiadów mówi, że do tej pracy "potrzeba przede wszystkim wiary w teatr, który jest. Ja tę wiarę straciłem. Teatr ten, który dziś mamy, jest dla mnie czymś osobliwym, dziwnym. Zupełnie obcym. Nie umiem się w nim odnaleźć. Reżyser powinien pracować w teatrze, jeśli weń wierzy. Współczesnemu widzowi podobają się rzeczy, których nie jestem w stanie zrozumieć".

Szanuję decyzję Andrzeja Łapickiego i popieram, choć nie bez żalu. A popieram dlatego, bo nie widzę miejsca w dzisiejszym teatrze dla artystów tej klasy, tej kultury, tej wiedzy, tego poziomu dowcipu, tego szacunku dla autora, aktorów i publiczności, a także tej odpowiedzialności za sztukę teatru, które reprezentuje Andrzej Łapicki. Solidaryzuję się z postawą Andrzeja Łapickiego i odbieram ją jako protest wobec tego, co się dzisiaj w teatrze dzieje.

A dzieje się bardzo źle. Teatr gra dziś na jedną nutę nihilistyczną, lansuje właściwie jedną opcję artystyczną i "ideologiczną". Tyle tylko, że ta nuta brzmi fałszywym dźwiękiem, sztucznie wykreowanym na użytek pewnych środowisk, które dziś w większości dyrygują naszym życiem teatralnym. Zresztą, czy na pewno jeszcze naszym? A efekt tego jest taki, że gdziekolwiek byśmy się nie znaleźli, czy to w Warszawie, czy Krakowie, czy Gdańsku, czy Wrocławiu, to mamy wrażenie, że - mimo iż na afiszu widnieje za każdym razem inne nazwisko autora, reżysera i aktorów - ciągle oglądamy to samo przedstawienie: przemoc, dewiacje, patologiczna rodzina i oczywiście konieczny stały punkt, czyli agresywna napaść na Kościół. I nierzadko zacietrzewienie jest tu tak silne, że już nawet nie panuje się nad środkami wyrazu. Jak więc w takiej sytuacji artysta tej miary, co Andrzej Łapicki, mógłby stawać w szranki z reżyserami uprawiającymi krzyżówkę cyrku, kabaretu i dyskoteki oprawioną w ramy teatralne? To przecież nie honor dla prawdziwego artysty być wspólnikiem procesu wyniszczania teatru. Niewykluczone, że w ślad za Andrzejem Łapickim ruszą inni. Aż strach pomyśleć, kto wtedy zostanie w teatrze...

Na pożegnanie ze sceną reżyser przygotował ostatnią sztukę Fredry "Z Przemyśla do Przeszowy", której nadał - z właściwym sobie poczuciem humoru - tytuł "EuroCity". To, że właśnie Fredro na zakończenie, nikogo nie dziwi. Wszak Łapicki to wielki admirator nie tylko twórczości hrabiego, ale i jego osoby. Ogromną część swego artystycznego życia poświęcił właśnie Fredrze, grając w jego sztukach, reżyserując je, pisząc wnikliwe komentarze do tej twórczości, kształcąc młodzież aktorską w szkole teatralnej na średniówkach tego najwybitniejszego polskiego komediopisarza.

"Z Przemyśla do Przeszowy" jest wynikiem wyraźnej fascynacji Fredry wprowadzeniem maszyny parowej, która spowodowała diametralnie różny sposób podróżowania. Nie tylko jeśli idzie o pojazd, ale i o sposób odbywania tej podróży wespół z zupełnie nieznanymi osobami, które dopiero zawierają znajomość. Ponadto wyczuwalna jest tu fascynacja szybkością przemierzania przestrzeni w porównaniu z dotychczasowym środkiem lokomocji, którym najczęściej była bryczka.

To dość nietypowa sztuka, jak na Fredrę. Zarówno pod względem samej konstrukcji, jak i tematyki. Napisana nie wierszem, lecz prozą, do tego bieg wydarzeń nie odbywa się tu linearnie, nie ma tradycyjnego rozwoju akcji. To krotochwila w dwóch aktach ukazująca rozmaite sytuacje w relacjach międzyludzkich, na które wpływ ma podróżowanie pociągiem, a zatem i upływ czasu. Między jedną a następną stacją następują zmiany w planach niektórych osób wręcz o 180 stopni. Spotykamy bohaterów tej specyficznej opowieści wyłącznie na postojach, czyli w poczekalniach dworcowych, które są zarazem kawiarenkami. Z krótkich dialogów osób podróżujących wyłania się obraz ich życia, sytuacji rodzinnej, powodów, dla których odbywają tę podróż.

Ale też mamy tu galerię rozmaitych charakterów ludzkich, jak na przykład ziemianin Gamciewicz, który nie może się odnaleźć w tej zupełnie nowej dla niego formie podróżowania. To nie to, co bryczka, gdzie był panem sytuacji, tu musi się podporządkować ogółowi (w tej roli Olgierd Łukaszewicz - wyrazisty, komiczny i chyba w nowym emploi). Rezolutną córkę Gamciewicza, Melanię, gra przekonująco Zuzanna Lipiec, w roli Madame Sztok występuje Ewa Gołębiowska-Makomaska, jej córkę gra znakomicie debiutująca tu Katarzyna Stanisławska itd., itd. Lejtmotiwem łączącym poszczególne scenki jest postać kompozytora (Wiesław Gołas) z wielkim puzonem, który komponuje w biegu utwór, jaki w finale powinniśmy usłyszeć. Oczywiście to fikcja, bo w zabawnym i udanym tanecznym finale - ułożonym przez Emila Wesołowskiego - słyszymy znany standard Glenna Millera "Chattanoga Choo Choo". A wszystko to w funkcjonalnej scenografii Łucji Kossakowskiej, świetnie wpisującej się w reżyserski zamysł Andrzeja Łapickiego.

Rzecz znakomicie, z wielką kulturą i bardzo starannie wyreżyserowana, gdzie wyraźnie widać rękę mistrza "od Fredry". Żal się rozstawać, Panie Andrzeju...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji