Mówią: dzielna kobieta. Przez lata potrafiła wytrzymać z tyranem
Na okrągłą rocznicę swoich urodzin BEATA RYBOTYCKA zrobiła sobie prezent. Pojechała do La Scali na spektakl. Tak spełniło się jedno z marzeń krakowskiej aktorki. Są inne? - Nadal chciałabym zostać tancerką u Borisa Ejfmana - przyznaje.
"Lepiej pływam, niż śpiewam" - czy te Pani słowa sprzed lat świadczą o skromności czy o lekkiej kokieterii?
- Lubię pływać. Miałam chłopaka, który mnie tego nauczył, i nadal pływam sprawnie.
W takim razie lepiej Pani pływa czy restauruje stylowe meble?
-To było dawno. Z tak zwanej biedy. Miałam meble, których szkoda mi było wyrzucić ze względu na ładny kształt i fakturę. Wymyśliliśmy, meblując stary dom na Mazurach, że będziemy je odnawiać. Zdzierałam politurę papierem ściernym, stary lakier, a potem malowałam je na kolory, które lubiłam.
Potrafiłaby Pani dziś odrestaurować stylowe biureczko?
-Tak. Pod warunkiem że nieodpłatnie.
Czarująca, życzliwa, ciepła, krucha, o wspaniałym głosie i uśmiechu...
- O kim to?
O Pani. Tak mówią koledzy, a co ważniejsze, również koleżanki. I jeszcze dodają: niezwykle dzielna, że wytrzymuje ze swoim mężem, reżyserem - tyranem!
- Wiedziałam, że będzie coś o mężu. A któż tak dobrze o mnie mówi? Pewnie starsi panowie, bo do ich sympatii mam szczęście.
Nie zdradzam źródeł informacji. A "tajni szpiedzy" dodają: jest wspaniałą gospodynią na Mazurach, gdzie w tym agroturystycznym uroczysku do stołu zasiada nieraz kilkanaście osób.
-Staram się dopilnować wszystkiego. U nas bywają nie tylko goście - turyści, ale także przyjaciele i aktorzy z naszego Teatru STU.
No to na koniec pozateatralnych zajęć i talentów dodajmy jeszcze haft.
- Tak, wyszywałam krzyżykowo. To wspaniały wypoczynek. Ale kiedy urodziła się Zosia, haftowanie poszło w odstawkę.
Wreszcie możemy przejść do Pani najważniejszego zajęcia: aktorstwa i śpiewania, o czym tak niechętnie Pani opowiada.
- Generalnie nie lubię wywiadów, nie "bywam" tam, gdzie bywać trzeba, bankiety, rauty i ten cały medialny korowód - to nie dla mnie. No bo proszę mi powiedzieć: po co?
Dla sławy, popularności, przypominania o gotowości do "wskoczenia" w serial ...
- Gdyby to się przekładało na jakość i ilość pracy w teatrze - to jeszcze bym rozumiała.
Bo dla Pani najważniejszym miejscem jest...
- Teatr. Szczególnie STU. Miejsce niezwykłe. Otworzył mi drzwi kariery i dał najwięcej możliwości do realizacji aktorskich ambicji.
Przecież wcześniej była Pani w Starym Teatrze - to wielka nobilitacja dla aktorki po studiach,
- Po udanym dyplomie w"Mirandolinie" dostałam dwie propozycje angażu: do Starego i do STU. Wybrałam Stary. To był towarzysko interesujący czas, ale zawodowo nie był dla mnie atrakcyjny. Byłam młoda i mogłam więcej zagrać, ale się nie udało. Szczególny sentyment mam do Piwnicy pod Baranami - tam poznałam Piotra Skrzyneckiego, spotkałam ludzi, z którymi związałam się artystycznie.
Zanim skończyła Pani krakowską PWST, szlify muzyczne zdobywała w domu, w rozśpiewanej rodzime.
- Tak, bo rodzice zawsze pięknie śpiewali i nadal śpiewają: mama sopranem, tata basem. Pod chórem w kościele, a najchętniej podczas prania w domowej pralni. I to na dwa głosy. Jak rozlegał się śpiew, to wszyscy wiedzieli, że Rybotyccy piorą. Dobry głos odziedziczyłam na pewno po rodzicach. Śpiew w rodzinie śląskiej to nic nadzwyczajnego, a ja jestem z Gliwic
Rodowita Ślązaczka - czy potrafi Pani jeszcze mówić gwarą?
- Mama twierdzi, że w gwarze bardziej mówię, niż gadam. Uwielbiam Śląsk i do łez rozśmiesza mnie anegdota Mariana Dziędziela, także Ślązaka, który na egzaminie do szkoły teatralnej wyrecytował "Stepy akermańskie" gwarą, kończąc: "Jadymy, nikt nie woła".
Bycie aktorką, żoną dyrektora teatru i reżysera to trudny kawałek chleba?
- Muszę być zawsze najlepiej przygotowana. Krzysztof jest wobec mnie o wiele bardziej surowy, czasem wręcz niesprawiedliwy. Kiedy po dziesięciu latach pracy w Starym Teatrze zdecydowałam się odejść do STU, to nie obsadzał mnie przez 12 lat.
Nie miała Pani żalu?
- Nie. Pewnie dlatego że miałam co robić. Myślę też, że nie było dla mnie repertuaru. Krzysztof nie obsadza aktorów wbrew warunkom.
Teraz możemy oglądać Panią w najnowszej realizacji tryptyku "Wędrowanie", którego premiera odbyła się w Święto Niepodległości...
- To świetny projekt, który zaczęliśmy przed laty. "Wędrowanie" to tryptyk z Wyspiańskiego: "Wesele", gdzie gram Gospodynię, "Wyzwolenie", w którym jestem Muzą, i "Akropolis" - tam wcielam się w kilka postaci.
A przecież jest jeszcze Podstolina w "Zemście", Winnie w "Szczęśliwych dniach" Becketta...
- Kocham grać Becketta i nienawidzę zarazem. Kocham, bo to wspaniałe, trudne wyzwanie. Nienawidzę, bo kosztuje mnie strasznie dużo wysiłku, ze sceny schodzę wykończona i nadaję się do masażysty. A do tego na widowni siedzi kat - reżyser i wciąż coś poprawia.
Siedzi zapewne również, gdy gra Pani Marię Liebiadkin w "Biesach", Gertrudę w "Hamlecie" i Pani ukochane spektakle śpiewające?
- Nie wiem, czy ukochane. Bardzo lubię śpiewać, ale gdybym musiała wybierać między piosenką a teatrem, zawsze wybrałabym teatr.
Potrafiłaby Pani bez niego żyć?
-Tak. Myślę, że tak. Jednego nie poświęciłabym dla teatru nigdy: rodziny. Ale teraz bardzo się cieszę, że tak dużo gram i nadal śpiewam.
Również Judy Garland?
- Uwielbiam ten spektakl. Tłumaczka Ela Woźniak znalazła tekst "Na końcu tęczy" i przetłumaczyła go dla mnie. Mogłam połączyć w nim swoje doświadczenia muzyczne i aktorskie. A do tego śpiewam nieco inaczej niż dotychczas, nie tak lirycznie. Reżyser cały czas czuwa, wciąż coś korygujemy.
Niech da spokój, bo przecież właśnie za rolę Judy przypadł Pani w udziale zaszczyt odciśnięcia dłoni w Alei Gwiazd w Międzyzdrojach!
- Najbardziej ucieszyła się ciocia. Przyjechała z Niemiec i zobaczyła moją rękę na deptaku.
Szkoda, że rzadko wraca Pani do swego numeru popisowego z Piwnicy pod Baranami, czyli "Lutki Śmieszki", która była majstersztykiem aktorskim i rozśmieszała widzów do łez.
-Zabawne były narodziny tej piosenki. Janina Garycka, która dla Piwnicy przygotowywała scenariusz programu "Z życia królewskiego Wazów", sięgała do starych kronik. Bohaterką jednej z opowieści, do której muzykę pisał Grzegorz Turnau, była pewna "wesolutka śmieszka". Kartka papieru z tekstem utworu była jednak naderwana i zamiast "wesolutka śmieszka" wyszło "lutka śmieszka". Śmieszka od razu nam się spodobała i uznaliśmy, że Lutka to jej imię. Widzowie tę postać także polubili i po każdym wykonaniu piosenki domagali się bisów. Tworząc Lutkę, wymyśliłam sobie, że będzie miała wysuniętą szczękę. Potem dowiedziałam się, że Habsburżanki miały spore problemy ze zgryzem. Przypadkowo trafiłam w dziesiątkę.
Współpracuje Pani z córką, która ma piękny glos?
- Nie występujemy razem. Choć przepraszam, raz śpiewałyśmy kolędę u pani prezydentowej w Pałacu Prezydenckim. Zosia miała 10 lat. A tak w ogóle to śpiewa lepiej ode mnie, ma piękną barwę głosu, studiuje zarządzanie kulturą, psychologię i nie znosi, jak się o niej opowiada.
To może będzie w przyszłości zarządzała artystycznym biznesem rodziców?
- Dałby Bóg. Na to liczę.
Czyli o marzeniach możemy porozmawiać?
- Jedno spełniłam: na moje okrągłe urodziny przypadające w tym roku zrobiliśmy sobie prezent: pojechałam z mężem do La Scali na spektakl. Stamtąd zadzwoniłam do mojej ukochanej profesor Marty Stebnickiej, żeby się pochwalić tym wydarzeniem. Mam nadzieję, że będę miała kiedyś szczęście zobaczyć w Metropolitan Opera spektakl Mariusza Trelińskiego. A nadal marzę, by zostać tancerką u Borisa Ejfmana.
**
Aktorka, piosenkarka, absolwentka Państwowej Wyższej Szkoty Teatralnej w Krakowie. Występowała w krakowskich teatrach-Starym, STU, a także w Piwnicy pod Baranami i gdyńskim Teatrze Muzycznym. Ma na koncie kilkadziesiąt ról: teatralnych, filmowych i telewizyjnych. Popularność przyniosły jej słynne benefisy transmitowane z Teatru STU. Od Lat podkreśla, że największą jej miłością są koty. Oczywiście obok córki i męża. Żona Krzysztofa Jasińskiego, mama Zosi.