Eugeniusz Oniegin a la mode
W Warszawie Eugeniusz Oniegin wystawiany był regularnie na scenie Teatru Wielkiego do lat 70-tych, po czym na długo o nim zapomniano. Raptem w pierwszej połowie bieżącego roku odbyło się kilka premier tej opery w różnych teatrach Polski, a w Warszawie mieliśmy aż dwie, całkowicie różniące się od siebie inscenizacje.
Być może przyczyną tej mody jest sam temat opery. Wprawdzie wątek niespełnionej miłości jest stary jak świat, ale każda epoka inaczej chce przedstawić ten odwieczny dylemat. Mariusz Treliński w swym przedstawieniu "Eugeniusza Oniegina", którego premiera miała miejsce w Teatrze Wielkim 9 kwietnia b. r., porównał historię tytułowego bohatera do opowieści o raju utraconym.
"Czy można przeżyć jeszcze raz swoją młodość i naprawić jej błędy?"
Oto domniemane pytanie - życzenie starca, ducha przemijającego czasu - obserwatora wydarzeń, niemej postaci wprowadzonej spoza libretta i w powolnym tempie kroczącej po scenie przez cały czas trwania inscenizacji. Nieodwracalność minionego czasu wydaje się być lejtmotywem spektaklu Trelińskiego.
Na tę premierę publiczność warszawska czekała z wielką ciekawością po olśniewającym sukcesie "Madame Butterfly" Mariusza Trelińskiego, przypieczętowanym triumfem w Operze Waszyngtońskiej w październiku ubiegłego roku. Trudno o lepszą recenzję niż entuzjastycznie wyrażony zachwyt samego Placido Domingo, że jest to spektakl doskonały!
Doskonałość można określić przez idealną harmonię, polegającą na jedności muzyki, akcji i obrazu. Dobrym tego przykładem jest scena, w której Cio-Cio-San oczekuje swego ukochanego w trwodze, a drganie wachlarzy przy akompaniujących tremolach skrzypiec potęguje stan napięcia i niecierpliwości.
Nie sposób nie szczędzić pochwał za symboliczne, a jednak celne i czytelne pomysły reżyserskie, za wielką dbałość o grę aktorską solistów, często u nas nieobecną. Inscenizacja Trelińskiego jest absolutnym przełomem, pokazuje bowiem, że mimo XIX-wiecznej tradycji wystawiania tej opery można zbudować współczesny spektakl o niekonwencjonalnym charakterze ze szlachetną prostotą. Piękno kolorów, świateł i kostiumów jest dziełem utalentowanego, znanego Warszawie, słowackiego scenografa Borysa Kudlicki. Bravissimo! Jasne jest, że Kudlicka inspirował się trendami współczesnej mody, fryzur i wystroju wnętrz i wyraził je z wielkim smakiem i z ogromnym rozmachem. Udało mu się również pięknie wystylizować Kraj Kwitnącej Wiśni. W takiej scenerii podziwiałam Izabellę Kłosińską, fantastycznie śpiewającą rolę Cio-Cio-San. Wzruszająca barwa, siła głosu i gra aktorska śpiewaczki to wielki atut tej opery.
W oglądanym przeze mnie spektaklu wystąpił gościnnie wybitny tenor brytyjski David Rendall, dorównujący klasą Izabelli Kłosińskiej. Japoński dyrygent Chikara Imamura był drugim honorowym gościem tego operowego wieczoru. Poprowadził orkiestrę Teatru Wielkiego, z elegancją i wyczuciem klimatu, proporcji brzmieniowych między orkiestrą i solistami, dowodząc dużej znajomości swej sztuki. Była to prawdziwa uczta dla oka i ucha.
W "Eugeniuszu Onieginie" niewątpliwie urzeka styl reżyserski Trelińskiego i zachwycają pomysły Kudlicki. Niemniej jednak nie wychodzimy z przedstawienia w takim uniesieniu jak z "Madame Butterfly". Owszem, uderza nas piękno form scenograficznych, szczególnie w pierwszym akcie. Mistrzowsko uchwycony klimat pejzażu rosyjskiego, białe pnie brzóz tworzących w domyśle tło sadu, bowiem jabłka, ułożone w wielkiej ilości na gigantycznym stole przykrytym śnieżnobiałym obrusem, przywoływały na myśl scenograficzne założenia kompozytora. Niestety, kostiumy Olgi i Tatiany, zaprojektowane przez Joannę Klimas, nie oddały charakteru postaci. Suknie sióstr ziemianek z pierwszego aktu, wyglądających na skruszone i nieszczęsne ofiary losu z góry skazane na niepowodzenia życiowe, skromne, pozbawione polotu i nie wyrażające dziewczęcego wdzięku, nie pasowały do sielankowych obrazów rosyjskiej wsi. Podobnie w scenie balu w drugim akcie raziły pasiaste suknie dam "obitych" jak empirowe kanapy. Drugi akt przytłaczał i budził wiele pytań. Bal "skazańców" z kiczowatym tortem-cebulą był nieprzekonującą mieszanką bajki i smutnej rzeczywistości. Podziwialiśmy natomiast delikatną grę świateł w zimowej scenie padającego śniegu. W trzecim akcie jeszcze silniej doszła do głosu tęsknota za rajem utraconym. Po odsłonięciu kurtyny modelki defilujące z pochylonymi głowami po podświetlonych kafelkach nocnego klubu manifestowały atmosferę fiaska i niespełnienia. Wyraźnie ujawnił się pusty świat Dandysa.
Młoda, urodziwa Tatiana wywiązała się po bohatersku ze swego aktorsko trudnego zadania, wymagającego nie tylko kondycji głosowej, ale i fizycznej. Częste ćwiczenia gimnastyczne umniejszyły jednak wartość wokalną niedoświadczonej jeszcze Jekateriny Sołowiowej. Ciekawą rolę wykreował Mariusz Kwiecień w partii Oniegina, mimo że czasami brakowało mu siły głosu. Muzyka instrumentalna stwarzała wspaniałą podstawę, o wyważonych barwach brzmienia, osadzoną w liryczno-melancholijnym klimacie opery. To niewątpliwa zasługa kierownictwa artystycznego Jacka Kaspszyka.
"Eugeniusz Oniegin" i "Madame Butterfly" są przedstawieniami bardzo różnymi, które łączy wspólna siła plastycznego wyrazu i rozmach. Przełom w inscenizacjach operowych Trelińskiego polega na przesunięciu punktu ciężkości w stronę wizualną. Są to bowiem spektakle w dosłownym znaczeniu tego słowa, w których muzyka instrumentalna i wokalna współgrają z wizją plastyczną. Doszlifowana gra aktorska śpiewaków, liczne ciekawe rozwiązania reżyserskie, nieobecne w klasycznych wystawieniach, dają tego dowód.
Z pewnością opery te zmieniają kształt tradycyjnych wystawień, idąc z duchem czasu, wykorzystując współczesną wrażliwość estetyczną i emocjonalną. Czas zrewidować skostniałe wizje interpretowania dawnych oper. Ciekawy eksperyment narażony będzie zawsze na krytykę i może stać się smaczną pożywką dla recenzentów. Znacznie łatwiej jest wystawić sam tekst opery, jak to przed sześcioma laty zrobił w Operze Bastille w Paryżu W. Decker, prawie bez żadnych dekoracji (kanapa była jedynym elementem wystroju) i rekwizytów, i tłumaczyć, że w ramach oszczędności lepiej wystawić więcej oper, ale małym nakładem.
W dwa tygodnie po premierze w Teatrze Wielkim Warszawska Opera Kameralna zaproponowała tym, którzy wolą tradycję, inscenizację "Eugeniusza Oniegina". W nocie zamieszczonej w programie przytoczono intencję Czajkowskiego, do której nawiązał reżyser. Otóż kompozytor życzył sobie skromnych dekoracji, "zadowalających śpiewaków, których gra jest bezpretensjonalna", a niewielkie chóry miały wypełniać akcję i ruch sceniczny. Ryszard Peryt, reżyser przedstawienia, był wierny tej pierwotnej koncepcji.
Mamy więc w Warszawie możliwość wyboru: eksperyment lub tradycja. Nie lada to atrakcja dla melomanów i recenzentów.