Treliński, czyli Małysz... opery
Głośno ostatnio w polskich mediach o młodym Mariuszu Trelińskim - reżyserze filmowym, który szansę na sukces odnalazł jednak w teatrze operowym. Sytuacja przypomina szum wokół mistrza skoków narciarskich Adama Małysza. Po chudych latach, po całkowitym regresie w polskiej reżyserii operowej pojawił się ktoś, kto chce z całym impetem dołączyć do pierwszej ligi. O ile jednak w przypadku sportu efekty tych starań są precyzyjnie mierzone na zawodach, o tyle w sztuce na efekty trzeba czekać niekiedy latami...
Światowe objawienie?
Od poważnej "Polityki" po lekką, łatwą i podobno przyjemną prasę kolorową przetaczają się informacje mające przekonać czytelników, że Mariusz Treliński jest objawieniem światowej opery, a o jego realizacje zabiegają najsłynniejsze teatry. Według niepotwierdzonych doniesień, Polak ma wyreżyserować m.in. galowy koncert w Metropolitan Opera i przygotować premierę "Damy Pikowej" Piotra Czajkowskiego z udziałem Placida Dominga na scenie berlińskiej Staatsoper.
A zaczęło się od przeniesienia przedstawienia "Madame Butterfly" Pucciniego z warszawskiej Opery Narodowej na scenę Opery Waszyngtońskiej, kierowanej od paru sezonów przez tenora Placida Dominga. Śpiewak miał podobno zobaczyć zdjęcie z warszawskiego spektaklu w angielskim miesięczniku "Opera" i tak się zachwycił, że zapragnął mieć przedstawienie u siebie. W Ameryce spektakl zrobił ponoć furorę.
Wspomniana "Butterfly" jest widowiskiem wielkiej plastycznej urody, a w warstwie wokalno-aktorskiej do jego sukcesu przyczyniła się odtwarzająca w Warszawie tytułową rolę Izabela Kłosińska - uhonorowana zresztą za swą kreację nagrodą im. A. Hiolskiego. Treliński osiągnął w tym przedstawieniu rzadko spotykaną równowagę tekstu muzycznego i znaku teatralnego. Matematyczna precyzja z jaką skonstruowane zostały poszczególne, skąpane w różnych odcieniach czerwieni, obrazy rozświetlane przez wybitnych aktorów-śpiewaków żywym, ludzkim dramatem - oto "sprzężenie", które zadecydowało, że otrzymaliśmy jeden z najpiękniejszych spektakli w polskim teatrze operowym.
Kolejna praca Trelińskiego -"Otello" Verdiego - opierała się na podobnej metodzie. Ale tutaj już muza opuściła reżysera.. Obiektywnie piękne plastycznie obrazy pozbawione były wymiaru ludzkich emocji, od których dramat Otella i Desdemony aż kipi! Symbole z powodu braku konsekwencji i precyzji przestały być symbolami, a tylko efektownymi ozdobnikami. Ktoś powiedział, i słusznie, że Treliński zbudował teatr zdarzeń, a nie ludzi...
Niestety, podobne słabości zdradza najnowsza premiera Mariusza Trelińskiego w Operze Narodowej - "Eugeniusz Oniegin" - gdzie za ładnymi i pomysłowymi obrazkami nie kryje się żadna głębsza myśl inscenizacyjna.
Oczywiście, opera to przede wszystkim rozbuchana, efektowna inscenizacja, lecz także umiejętność budowania postaci i psychologicznych relacji nakreślonych w libretcie, a w jeszcze większej mierze w muzyce. Ale Treliński nie potrafi tego także w kinie. Jego ostatni film "Egoiści" to jakby katalog pomysłów inscenizacyjnych i płaskich typów charakterologicznych zaczerpniętych z akademickiego podręcznika socjologii.
Na bezrybiu i rak...
Chciałoby się powiedzieć: na bezrybiu i rak ryba... Młodemu reżyserowi życzymy jak najlepiej. Niech mu się na świecie powiedzie. Pytanie tylko: czy jedno ładne przedstawienie wystawione nie na pierwszoplanowej przecież scenie w Waszyngtonie może być już wystarczającym powodem stawiania przez krajowych autorów Mariusza Trelińskiego na równi z największymi reżyserami epoki? Trochę umiaru, panie, panowie! Ilu to już młodych-zdolnych zagłaskaliście na śmierć!
Pieczątka ze świata zawsze była w Polsce mile widziana - to fakt. No, a jeśli przywieziona zostaje ze stolicy belcanta (to, ma się rozumieć, żart) - USA - to już coś! Dopiero więc po amerykańskim sukcesie pan Mariusz zyskał w oczach polskich dziennikarzy zainteresowanie. Lecz co będzie, gdy nasz reżyser nie ugruntuje swej pozycji i nie przekona do siebie także inne, bardziej renomowane od Waszyngtonu, ośrodki muzyczne? A trzeba wziąć pod uwagę, że to, co robi Treliński nie jest na świecie niczym odkrywczym. Może ładnym, pomysłowym, interesującym, godnym uwagi, ale w stosunku do dokonań Roberta Wilsona, na którym się Polak wzoruje, Zeffirellego, Viscontiego, Ponelle'a, Friedricha czy Kupfera - niczym nowym... Nowością jest na pewno na gruncie polskim i za to powinniśmy przede wszystkim cenić Mariusza Trelińskiego. Dotąd reżyseria operowa była w Polsce w opłakanym stanie. Na tym bezrybiu Mariusz Treliński próbuje wskazać drogę, którą świat podąża już od wielu lat.