Artykuły

Nie, nie żałuję

- Lubiłam teatr. Jako jedyna z rodzeństwa siedziałam przykuta do telewizora i oglądałam wszystkie spektakle. Teatr BBC, sztuki Szekspira, Kabaret Starszych Panów, Pegaz. To wszystko mnie ukształtowało - mówi ALEKSANDRA JUSTA, aktorka Teatru Narodowego w Warszawie.

Kiedy trzy lata temu w mediach pojawiła się informacja, że Zbigniew Zamachowski ma romans z Moniką Richardson, w sposób naturalny oczy wszystkich zwróciły się na zdradzoną żonę. Z dnia na dzień, bez jej zgody, Aleksandra Justa stała się obiektem zainteresowania. "Jak ona to znosi?", "Co on jej zrobił?" - zastanawiali się "życzliwi". Rozwód małżeństwa z dwudziestoletnim stażem, a potem medialny ślub nowej pary były jak telenowela serwowana na pierwszych stronach wielu gazet. Bez refleksji, że za newsem stoją czyjeś emocje, rozpacz, łzy. Choć miała prawo być zła, Aleksandra milczała. Nie komentowała, nie odpowiadała na zaczepki. Znosiła prowokacje. Tylko raz jej najstarsza córka napisała w internecie: "nie chcemy być rodziną Moniki Richardson". W końcu jedyny komentarz porzuconej żony: "publiczne pranie brudów, zwłaszcza kosztem dzieci, jest tanie i tandetne". Tyle. Jaka jest Aleksandra Justa dwa lata po rozstaniu? Czy się załamała? Nie, ma się świetnie. Nie chce jednak rozmawiać z użyciem wielkich słów: klasa, honor, godność. OK, poszukajmy jakiegoś dobrego, zwykłego hasła na początek.

Twój STYL: Słowo najważniejsze?

Aleksandra Justa: Rodzina. W ciągu ostatnich dwudziestu lat inwestowałam przede wszystkim w nią i w dzieci.

TS: Skąd pewność, że jest najważniejsza?

AJ: Z domu. Pochodzę z rodziny wielodzietnej. Rodzice, cztery siostry: Kinga, Hania, Magda i ja, najstarszy brat Andrzej. Ja byłam środkowa.

TS: Kto tym zarządzał?

AJ: Mama. Zajmowała się domem, nami i pracowała. Była księgową w liceum medycznym. Tata pracował na kontraktach w Czechosłowacji. Budował śluzy na Łabie, Wełtawie. Dzięki temu wakacje spędzaliśmy w Pradze i mieliśmy zagraniczne piórniki. W tamtym czasie Czechosłowacja gospodarczo stała lepiej niż Polska. Nowa torba z Pragi zawsze robiła furorę w klasie.

TS: Ktoś mamie pomagał?

AJ: Nie. Nic mieliśmy niani, wszyscy chodziliśmy do przedszkola. Przywilej małego miasta - mieszkaliśmy w Tczewie - jest taki, że wszędzie blisko. Przedszkole mieliśmy pod domem, szkołę tak samo. Od pierwszej klasy poruszałam się po mieście sama. Ale to były inne czasy. Kiedy ja puszczałam moją Marysię samą do podstawówki w Komorowie (w trzeciej klasie!), któraś z mam zapytała, czy się nie boję. Ale czego mam się bać o godzinie pierwszej po południu?

TS: Mama była autorytetem?

AJ: Tak. Dziś ma osiemnaścioro wnuków. Zna daty ich urodzin, dzwoni w każdą rocznicę. TS: Ważne zdanie, które Pani od niej usłyszała?

AJ: Na przykład: "Pamiętaj, że nikt nie zadba o ciebie tak, jak ty sama".

TS: Tata był wzorem, do którego porównuje się potem każdego faceta w życiu?

AJ: Niczego nie demonstrował na siłę. Ale potrafił np. wsiąść w Pradze do pociągu, jechać nim 16 godzin, żeby o dziesiątej rano w niedzielę być w domu, zjeść z nami śniadanie i obiad i o osiemnastej wsiąść do pociągu powrotnego.

TS: Jak spędzaliście Boże Narodzenie?

AJ: Absolutnie tradycyjna wigilia. Szczere dzielenie się opłatkiem. Najładniejszy prezent dostawała mama. Tata tego pilnował. Nie przychodził przebrany sąsiad, dzieciaki wyganiano do ostatniego pokoju, skąd nagle słyszeliśmy: "Gwiazdor, Gwiazdor!". Wpadaliśmy, a rodzice oświadczali: "Wyszedł, jaka szkoda... Ale popatrzcie pod choinkę". Długo się na to nabieraliśmy. A teraz jest jeszcze fajniej, bo dzieci na wigilii jest dużo więcej. Marysia powiedziała, że nie wyobraża sobie świąt w małej rodzinie. U nas po rozpakowaniu prezentów jest ogromna sterta papierów, bałagan. Po prostu szaszor.

TS: Szaszor?!

AJ: No, szaszor. Tak się u nas mówi. Zamęt, zamieszanie. Po kociewsku.

TS: Kiedy obserwuje się taką mamę, myśli się: "u mnie będzie inaczej" albo przeciwnie "chcę tam samo". Która opcja?

AJ: Gdyby nasza rodzina była koślawa, pewnie ani siostry, ani ja nie powieliłybyśmy jej modelu.

TS: Pani chciała być też aktorką. A to trudno pogodzić. Dlaczego aktorstwo?

AJ: Bo to zawód, który ociera się o psychologię, a ta mnie zawsze interesowała. Poza tym widziałam, że kiedy mówię wiersz, cala klasa słucha. To podkręcało. Lubiłam teatr. Jako jedyna z rodzeństwa siedziałam przykuta do telewizora i oglądałam wszystkie spektakle. Teatr BBC, sztuki Szekspira, Kabaret Starszych Panów, Pegaz. To wszystko mnie ukształtowało. Postanowiłam zdawać do szkoły filmowej. Przygotowałam się, pojechałam na egzamin. Gdybym się nie dostała, prawdopodobnie drugi raz bym nie podeszła. Nie miałam aż takiej determinacji.

TS: A kompleks dziewczyny z prowincji?

AJ: Nie. Stres wiązał się ze zmianą mniejszego miasta na duże. To robiło wrażenie. Jest świetna piosenka Jeremiego Przybory: "Są takie średnie miasta, gdzie żaden dom nad inne nie wyrasta. W średnich miastach mężczyzna czy niewiasta nie zwykli są sąsiadów swych przerastać". W Łodzi spotkałam trochę innych ludzi, z tym trzeba się było oswoić. Ale gdy wychodzi się z rodziny, w której ludzie się kochają i dają sobie poczucie wartości, kompleksów się nie ma.

TS: Filmówka, zwłaszcza wtedy, to była prestiżowa szkoła, przebrane towarzystwo. Dziś byśmy powiedzieli: lans. Nadążała Pani za tym?

AJ: Tym się nie przejmowałam. W Tczewie nie było lansu, nie znałam tego zjawiska. Na początku byłam dumna, że się dostałam. A potem już czułam się jedną z nich. Mieszkałam w akademiku. Uważam, że każdemu młodemu człowiekowi taki sprawdzian jest potrzebny.

TS: Powtórzy to Pani, gdy dzieci będą chciały wyfrunąć z gniazda?

AJ: Będę się cieszyć, gdy staną się samodzielne.

TS: Dużo dzieci, duże stado. Jaki miała Pani pomysł na swoje miejsce w nim? Chciała Pani być autorytetem?

AJ: Oczywiście. Ale na początku w ogóle nie wiedziałam, jak to będzie. Pamiętam myśl w noc po urodzeniu Marysi: "Przecież ja się już od niej nie odszczepię". Czułam, jaka odpowiedzialność na mnie spada. Nie było euforii. Ostatecznie urodziłam jeszcze troje dzieci. Przy każdym była nutka przerażenia, ale przede wszystkim radość.

TS: Po urodzeniu córki zaczęła Pani grać w teatrze. Pierwsza ważna rola?

AJ: U Jerzego Grzegorzewskiego w Ślubie Gombrowicza. Potem było Wesele Wyspiańskiego, "Wiśniowy sad" Czechowa... Od roku 1997 do dziś jestem w Teatrze Narodowym. Grałam w filmach, za rolę w "Struggle" Ruth Mader dostałam nagrodę dla najlepszej aktorki na międzynarodowym festiwalu filmowym w Soczi.

TS: Ale w pewnym momencie odpuściła Pani karierę. W imię czego?

AJ: Zawsze jest coś za coś. Uważam, że można mieć albo dzieci, albo pracę. Można wejść w nieprzespane noce przez kilka lat ciurkiem, albo żyć wygodnie. Ja nie spałam, ale uśmiech dziecka autentycznie był rekompensatą. Poza tym powiedziałam sobie: jak mi będzie smutno, rola mnie nie utuli. A dzieci tak.

TS: To działa? Tulą Panią, kiedy jest smutno?

AJ: Tak. Lubią się tulić. Chłopcy mają 15, 17 lat i wciąż to robią. Dziewczyny też. Nie wstydzą się. Rozumiemy się i bardzo kochamy. Nie zrobiłam spektakularnej kariery, ale nie mam kompleksu. Niczego nie żałuję. Nigdy nie żałowałam.

TS: A przychodziła myśl: "Palę za sobą mosty"?

AJ: Gdy odpuszcza się pracę, jest ryzyko, że nie będzie do czego wrócić. Może też przyjść moment, kiedy trzeba będzie liczyć tylko na siebie. Życie zawiruje i zostanie się samemu, bez zaplecza finansowego. Ja byłam w komfortowej sytuacji, miałam za co żyć. Przez lata mogłam sobie pozwolić na to, że pracuję, bo chcę. Wyjaśnijmy: nigdy nie zrezygnowałam z pracy zupełnie. Cały czas grałam. Tylko nie na sto pięćdziesiąt procent. Karierę robił mój były mąż. Punkt ciężkości był przeniesiony na jego sprawy zawodowe.

TS: Codzienność, założę się, że czasem zgrzytała. Mam troje dzieci, wiem, jak to jest: choruje jedno, zaraz po nim następne, a wywiadówki w szkołach zawsze są w tym samym dniu i o tej samej godzinie. Jak Pani dawała radę?

AJ: Byłam pół godziny na jednej wywiadówce i biegłam na drugą połowę następnej. Do młodszych dzieci, starsze czasem odpuszczałam.

TS: A serio, jaki miała Pani sposób, żeby dzieci czuły się jednakowo traktowane?

AJ: Prosty. Ponieważ kocham każde tak samo, mówię im to. Ale wiadomo, że dzieci czasem dopominają się: "Mama, ale mnie kochasz bardziej, prawda?". Wtedy robiłam to, co moja mama. Ona wyciągała dłoń i kazała nam liczyć palce. Ile jest? Pięć. Okej, każde z was to jeden palec. Jak mi ktoś odetnie wskazujący albo serdeczny, będzie mnie bolało tak samo, prawda? No właśnie, dla mnie każde z was jest równe... Ja też powtarzam dzieciom, że kocham je równo.

TS: Nigdy nie miała Pani dość bycia w ciągłym zamieszaniu, nie chciała Pani uciekać z domu?

AJ: Chciałam. Bo ile razy, zanim dziecko dorośnie, muszę powtórzyć: włóż kapcie, zabierz stąd plecak? Milion. Czasem po godzinie z nimi czułam się tak, jakbym przerzuciła tonę węgla. Odpoczywałam w pracy. Myślałam: Wieczorem idę grać? Super, mam dla siebie cztery godziny.

TS: Co jest najtrudniejsze w wychowaniu?

AJ: Wiek dojrzewania. Zmiany nastrojów. Staram się reagować spokojnie. Zamiast się wściekać, czytam książkę o wychowaniu. Uczę się nie złościć, nie panikować. No, czasem trzeba też kopnąć w tyłek, powiedzieć "weź się w garść".

TS: Potrafi to Pani?

AJ: Tak. Bywa, że nie ma ze mną dyskusji. W życie dorosłych dzieci staram się już nie wtrącać, ale kiedy uważam, że trzeba, wciąż ingeruję. Mówię po prostu: "na to nie masz mojej zgody".

TS: Dzieci wchodzą Pani na głowę?

AJ: Co to, to nie. Zdarza się, że muszę być ostra, wtedy się boczą. Ale powtarzam: życie bez konfrontacji nie istnieje, trzeba się czasem pokłócić. Tylko nie można się znielubić. Ja też się obrażam, ale przeważnie udaję, nie gniewam się na serio. Gdy się tak obrażę, mam dla siebie więcej czasu, bo dzieci zostawiają mnie w spokoju.

TS: Kontroluje je Pani?

AJ: Gdy jest pora, żeby wracać do domu, tak. Nic jestem żandarmem. Dzieci są prawie dorosłe. Chociaż... Ostatnio dzwonię do 17-letniego syna i słyszę, że nie jest w szkole. Pytam: co robisz w domu? A on, że śniło mu się, że jest dzień wolny, i gdy się obudził, sen pomieszał mu się z rzeczywistością. Nie poszedł więc do szkoły. Nie wiem, czy dorosłym ludziom może się mieszać jawa i sen. To trochę niebezpieczne.

TS: W Pani domu dzieci nie były partnerami rodziców. A jak jest teraz w Pani rodzinie?

AJ: Przyznaję, że czasem biorę władzę, muszę przywołać któreś do porządku: słuchaj, kto tutaj jest dzieckiem, a kto rodzicem? Ale jednak staram się żyć z nimi w relacjach partnerskich.

TS: A nie chciała Pani nigdy kawałka życia tylko dla siebie, choćby wyjazdu w daleką podróż?

AJ: Kiedy ma się dzieci, samotne podróże przestają smakować. Gdy wyjeżdżałam sama albo ze Zbyszkiem, zawsze żałowałam, że nie ma dzieci. Rodzina to jedność. Bo o co w tym życiu chodzi? Chyba o to, żeby mieć obok kogoś bliskiego.

TS: Brzmi dobrze. Ale dopytuję jednak o straty własne. Na coś musiało zabraknąć czasu. Nienauczony język, nieobejrzane filmy oscarowe?

AJ: Filmy i książki nadrobię. W bilansie ogólnym nie ma strat. Są może pewne deficyty wynikające z życia pod jednym dachem w gromadzie. Na przykład nieustający bałagan. Ale pocieszam się: u syna kolegi jest jeszcze gorzej.

TS: Zaczyna Pani nowy rozdział. Kobiecie po czterdziestce łatwo się w tym odnaleźć?

AJ: A co to znaczy "czterdzieści plus"? Koniec życia? To jest środek życia, proszę pani.

TS: Lubi Pani silne kobiety?

AJ: Co mogę powiedzieć? Lubię jedną moją silną koleżankę i inną, która jest słaba. Pewnie, siła jest imponująca. Ale wie pani co? Siła, która nie niszczy. Bo są silne kobiety, które idą po trupach i niszczą świat dookoła siebie. Tych nie lubię.

TS: Kiedy zdecydowała się Pani wrócić do intensywniejszej pracy, ma Pani więcej propozycji?

AJ: Nie, to nie tak. Nie ma w moim życiu przełomu. Wiadoma sytuacja spowodowała wiele hałasu wokół mojego "powrotu do pracy". Tymczasem ja pracuję jak dotąd. Gram w Teatrze Narodowym. Teraz, gdy wyszłam także "na zewnątrz", wydaje się, że został naciśnięty jakiś czerwony guzik. A to po prostu przyszedł czas, gdy dzieci są samodzielne. Sytuacja opanowana. Mogę wyjść na cały dzień. To jest fajne także dla nich. Widzą, że pracuję, zajęłam się sobą.

TS: Czyli media rozdmuchały sprawę Pani "powstania z popiołów"?

AJ: Nic nie poradzę. Żyjemy w świecie wymyślonych historii. Co z tym zrobić? Są dwie drogi. Można iść w zaparte albo dalej ciągnąć przez życie bzdurę wymyśloną dla rozrywki innych...

TS: Można też milczeć z klasą.

AJ: Tak.

TS: Co Pani teraz robi zawodowo?

AJ: W teatrze Syrena gram w spektaklu "Skaza". W Teatrze WARSawy w "Ofierze" w reżyserii Adama Sajnuka. Zrobiłam też monodram o Klarze Schumann, tekst napisała Justyna Bargielska, reżyserował Tomasz Cyz. Premiera była we wrześniu w Zakopanem. Mam nadzieję, że wkrótce będę to grała w Warszawie.

TS: Muszę zapytać o "Skazę". Gra Pani kobietę w stabilnym, długim związku, którą zdradza mąż owładnięty namiętnością do młodej dziewczyny. To premedytacja, prowokacja?

AJ: Dla mnie to jest tylko rola. Dostałam propozycję, poszłam na casting i wygrałam go. I chciało mi się to zagrać. A że akurat tak to się zgrało w czasie? Interpretację zostawiam widzom. To, co dzieje się w mojej głowie, kiedy to gram, zostawiam dla siebie. I kropka.

TS: Kto w słabszych chwilach pomaga Pani wierzyć, że będzie dobrze?

AJ: Przyjaciele w Komorowie i Warszawie - właściwie moja rodzina zastępcza. Nie narzekam na samotność. Wciąż mam moje kochane siostry.

TS: Dziś może Pani zadzwonić do którejś z nich o północy i powiedzieć: miałam fatalny dzień?

AJ: Oczywiście. Co rok jeździmy razem na wakacje z dziećmi. Organizujemy też wypady sióstr. Ostatnio byłyśmy w Londynie. Kiedyś mieszkałyśmy w jednym pokoju i teraz też wynajmujemy w hotelu jeden. Cudownie tak cofnąć się w czasie. Nagle jedna z nas mówi: Kinga, ty znowu wszystkich chcesz przekrzyczeć. Albo: Hania, zgaś światło. Siostry są moją siłą.

TS: Kto jeszcze?

AJ: Za płotem mam wspaniałą sąsiadkę. Profesor Grażyna Matyszkiewicz, moja nauczycielka jeszcze ze szkoły filmowej w Łodzi. Dostałam od niej wiele wsparcia, cennych rad. Podchodzimy z dwóch stron płotu i gadamy. Albo zostawiamy sobie na płocie coś w siateczce. Książkę, jakieś jedzenie. Grażyna mnie czasem dokarmia.

TS: Dom jest na Pani głowie. Co, gdy zaczyna przeciekać dach?

AJ: No co, trzeba zadzwonić do pana Stasia, który przyjedzie i naprawi.

TS: A gdy zepsuje się samochód?

AJ: To jedzie się do warsztatu.

TS: Trzeba zaplanować wydatki na ten miesiąc...

AJ: Planuję. Dzięki mamie księgowej umiem spisywać rachunki, zrobić budżet miesięczny.

TS: Dzielna i samodzielna?

AJ: Zwykła matka Polka powiedziałabym. Jakich tysiące w tym kraju.

TS: Jakie są Pani życiowe przyjemności?

AJ: Z drobnych tytoń. Zwijam papieroski i palę. Lubię być w domu. Jestem samotnikiem. Największa przyjemność to położyć się w łóżku i czytać.

TS: Co ostatnio kupiła Pani tylko dla siebie?

AJ: Naprawdę fajne spodnie. Ja o siebie dbam! Pamiętam, co mówiła mama. Lubię ładne rzeczy. Niedawno na urodziny dzieci dały mi śliczną bluzę. A rok temu świetny bujany fotel.

TS: A czego życzyć Pani na święta?

AJ: Niedawno usłyszałam: "Czego mam ci życzyć, przecież ty wszystko masz?". I to jest prawda. No ale skoro już mam czegoś sobie życzyć, to żeby było na gaz w domu, na prąd i na paliwo do samochodu. I na dobre wino.

TS: Skąd w Pani tyle optymizmu?

AJ: Z tego, co wzięłam z rodzinnego domu. I z chęci wyzbycia się złych emocji. Moi rodzice są mocno wierzący. Ich oparcia w wierze czasem mi brakuje. Niezależnie od tego uważam, że słowa: "I odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy", są ważne. Ja miałam szczęśliwe dzieciństwo. Chciałabym, żeby moje dzieci mogły kiedyś pomyśleć tak samo. Chcę przepracować z nimi złe doświadczenia. Nazwać je, zrozumieć i zostawić. Otworzyć nowy rozdział.

TS: Pani jest na to gotowa? Odpoczęła Pani?

AJ: Tak, teraz już tak.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji