Artykuły

Po co Bóg dał nam dar śpiewu

- Kiedy przyjeżdżałem na gościnne występy do Warszawy, odnajdywałem w muzykach bratnie dusze. Ponadto to naprawdę teatr wielki i ważny, bardzo dobrze zorganizowany - nowy dyrektor muzyczny Teatru Wielkiego - Opery Narodowej Andriy Yurkewych o tym, dlaczego warto być suflerem i jak pracuje się z gwiazdami.

Skąd u pana miłość do opery? Andriy Yurkewych: Przyszła w sposób nietypowy i nie za wcześnie, może dlatego okazała się tak mocna. Kiedy zacząłem studia dyrygenckie w konserwatorium we Lwowie, szukałem możliwości zarobienia pieniędzy na swoje utrzymanie. Akurat zwolniła się posada suflera w Operze we Lwowie i tak przez dwa lata oglądałem ten teatr z budki suflera. Stopniowo zacząłem dyrygować próbami, co było cenne, ponieważ mój profesor Yuriy Lutsiv dbał, byśmy poznawali różne strony fachu, nie tylko prowadzenie orkiestry symfonicznej. Musieliśmy grać na skrzypcach czy trąbce, pracować ze śpiewakami. W konserwatorium działa studio operowe, dzięki temu już na drugim roku otrzymałem szansę zastąpienia dyrygenta i poprowadzenia czterech przedstawień.

Może dyrygenci powinni zaczynać od suflerki, dzięki temu zrozumieją, że opera to skomplikowany mechanizm teatralny?

- Prawda, mnie to bardzo pomogło. Teraz jeżdżę po różnych teatrach i nic właściwie nie jest w stanie mnie zaskoczyć. Dobrze znam struktury teatralne i związki podczas przedstawienia między dyrygentem, orkiestrą, chórem a solistami.

Dzisiaj dyrygent często walczy z reżyserem, który chce być najważniejszy.

- On musi być ważny. Dyrygent powinien przyjąć jego koncepcję i prowadzić spektakl. Jeśli jest między nimi wojna, nic dobrego nie wyniknie ze starcia dwóch odmiennych koncepcji.

Obaj muszą się jednak dogadać przed rozpoczęciem prób.

- Nawet podczas ich trwania osiągnięcie porozumienia jest możliwe. Tym niemniej muszę wcześniej znać koncepcję reżysera, a on powinien wiedzieć, o co mi chodzi. Generalnie rzecz ujmując, sytuacja dyrygenta jest trudniejsza, często przecież przejmujemy spektakle będące w repertuarze, a zrealizowane przez innych i trzeba się podporządkować temu, co zastaliśmy. Niewiele wtedy można dodać od siebie. Zdecydowanie wolę, gdy jestem w teatrze od początku, także dlatego, że choć dyryguję w operze już 20 lat, nadal chcę się uczyć.

A jak się pracuje z takimi gwiazdami jak Edita Gruberova?

- Bez żadnych problemów. Im większa gwiazda, tym łatwiej. Mniejsze gwiazdy mają mniejsze umiejętności.

Jak doszło do waszej współpracy?

- Przez przypadek. Edita Gruberova szukała kogoś do przedstawień "Normy", ja akurat miesiąc wcześniej dyrygowałem tą operą i mój włoski agent mnie polecił. Tak się zaczęło. Niedawno prowadziłem w Budapeszcie "Łucję z Lammermooru" z jej udziałem. Śpiewała wspaniale, owacje po spektaklu trwały 35 minut. Pracowałem zresztą z wieloma znakomitymi artystami, choćby z Renato Brusonem i Ruggiero Raimondim.

Czy tacy śpiewacy narzucają dyrygentowi swoją koncepcję?

- Wręcz przeciwnie, są otwarci na nowe idee. U Edity Gruberovej rutyna jest niedopuszczalna, dla młodego dyrygenta praca z kimś takim to wielka lekcja życia i muzyki. Miałem szczęście, że dzięki temu mogłem wejść w świat belcanta czyli oper pisanych dla ludzkiego głosu. Bóg dał nam dar śpiewu, byśmy, żyjąc na ziemi, mogli już wznieść się ku niebu. To umożliwia belcanto. Jeśli słyszę piękny głos, zrobię wszystko, by brzmiał jak najlepiej.

Opera to jednak nie tylko belcanto.

- Oczywiście. Lubię utwory współczesne czy muzykę rosyjską - Musorgskiego, Czajkowskiego oczywiście. Nie tylko jego opery, ale i symfonie.

Łatwo jest poruszać się między operą a muzyką symfoniczną?

- Prowadzę wiele koncertów, jednak przede wszystkim jestem dyrygentem operowym. W świat symfonii wszedłem później i wciąż go odkrywam. W operze generalnie krążę między Mozartem a współczesnością. Barok stał się dziś odrębną specjalnością, choć nie jestem przekonany do poszukiwań, by ta muzyka brzmiała tak jak wtedy, gdy powstała. Zmieniła się nasza wrażliwość, dyrygując operami belcanta także nie staramy się odtworzyć tego, co było 200 lat temu. Wymagają one bardziej dynamicznego prowadzenia, inaczej publiczność ich nie zaakceptuje.

A co pana skłoniło do związania się z Teatrem Wielkim - Operą Narodową?

- Przez ostatnich siedem lat krążyłem nieustannie po świecie. W takiej sytuacji czasami pracuje się z orkiestrą, z którą od razu nawiązuje się kontakt, niekiedy zdarza się coś zupełnie przeciwnego. Kiedy przyjeżdżałem na gościnne występy do Warszawy, odnajdywałem w muzykach bratnie dusze. Ponadto to naprawdę teatr wielki i ważny, bardzo dobrze zorganizowany. Pracują tu ludzie, którzy lubią i czują operę. Byłem w Warszawie w 2000 roku na stażu u dyrektora Jacka Kaspszyka, gdy przygotowywał premiery "Strasznego dworu" czy "Otella".

Mam nadzieję, że teraz moja współpraca z Mariuszem Trelińskim będzie owocna. I jest jeszcze powód osobisty - czuję się zmęczony podróżowaniem przez 11 miesięcy w roku. Moja rodzina w Kiszyniowie prawie mnie nie widywała, nie byłem obecny nawet wtedy, gdy córka poszła pierwszy raz do szkoły. Teraz kiedy mam swoje stałe miejsce, łatwiej będzie nam zorganizować życie rodzinne.

Premiery "Marii Stuart" Donizettiego i "Wilhelma Tella" Rossiniego, które pan przygotuje w tym sezonie, zostały zapewne zaplanowane przed pana przyjściem do Warszawy.

- Tak, ale przyjąłem je z radością. "Marię Stuart" realizowałem w Teatro San Carlo w Neapolu, "Wilhelmem Tellem" jeszcze nie dyrygowałem, jest dużym wyzwaniem. Bardzo chcę, by takie opery zostawały w repertuarze Teatru Wielkiego - Opery Narodowej, żeby dwa miesiące prób i napięcia nie kończyły się po czterech przedstawieniach.

A jakie są pańskie marzenia jako dyrygenta?

- Chciałbym pokazać na tej scenie "Kopciuszka" Rossiniego i "Falstaffa" Verdiego, ale jestem otwarty na inne propozycje. Mam taki charakter, że jeśli już decyduję się na jakąś pracę, to angażuję się w nią całym sercem.

Nie zdarza się, że mówi pan: ta opera nie jest dla mnie interesująca?

- Jak można tak powiedzieć! To jest teatr, ja tu tylko dyryguję, oprócz mnie są śpiewacy, reżyserzy, każdy wnosi własny świat, swoją mentalność. Spektakl musimy stworzyć razem.

Będzie pan też organizował koncerty?

- Chcę tego dla orkiestry. Muzycy powinni częściej pokazywać się na scenie, a nie pozostawać w ukryciu, w kanale.

Jest pan zadowolony z poziomu orkiestry Teatru Wielkiego - Opery Narodowej, czy szykuje pan zmiany?

- Zawsze można coś poprawić, zmiany zależą zaś nie tylko od wymiany muzyków, ale od doboru dyrygentów i repertuaru, w którym orkiestra może czuć się najlepiej. Nie zamierzam być monopolistą, zachowam równowagę między mną a innymi dyrygentami, ale zapełnianie własnego kalendarza na następne lata zaczynam od terminów w Warszawie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji