Artykuły

Bufonada i melodramat, czyli Rothko i Nowicki zasługują na więcej

"Red" w reż. Agnieszki Lipiec-Wróblewskiej w Teatrze Dramatycznym w Warszawie. Pisze Karol Płatek w serwisie Teatr dla Was.

Czas na wstydliwe wyznanie: lubię obrazy Marka Rothki. I więcej jeszcze: nie wiem, czemu je lubię. Na wystawie w Muzeum Narodowym gapiłem się w pokolorowane płótna, dopatrywałem się sam nie wiem czego, cieszyłem się jak dziecko, kiedy zauważyłem, na ten przykład, jaśniejszą plamę przebijającą przez czerń. Bardzo liczyłem zatem na Johna Logana, autora sztuki "Red" - żeby został moim prywatnym kompetentnym przewodnikiem po odcieniach czerwieni, żółci czy bieli (dla potrzeby chwili załóżmy bez dłuższych dyskusji, że biel też może mieć różną intensywność).

Niestety, od początku przedstawienia w reżyserii Agnieszki Lipiec-Wróblewskiej jasne było, że coś tu jest nie tak. Że ktoś tu udaje, zmyśla i kręci. Fabularny pomysł Logana był prosty i oczywisty - w 1958 roku Mark Rothko dostał zamówienie od restauracji Four Seasons na serię obrazów, które miały zdobić tejże restauracji eleganckie wnętrze. Takie malowanie do kotleta. Znakomicie płatne malowanie do piekielnie drogiego kotleta, jeśli miałbym wyrazić się precyzyjniej. Czemu to epizod tak oczywisty, jeśli idzie o włożenie go do sztuki? Bo Rothko, kiedy prace nad obrazami były już bardzo zaawansowane, ostatecznie zrezygnował z tego układu, odrzucił możliwość zarobienia ogromnej sumy. Wokół tej decyzji niejako "Red" jest zbudowany. Mamy więc artystę, który maluje, zamknięty całymi dniami w swojej pracowni - ale to by było, rzecz jasna, za mało, by stworzyć przekonujące studium umysłu wybitnego artysty. Dodana została zatem jeszcze jedna postać - Ken, asystent Rothki i początkujący malarz, który jest pośrednikiem między pokręconymi myślami artysty a publicznością.

Główny problem ze spektaklem w Dramatycznym - co parę minut robi się na scenie niebezpiecznie pretensjonalnie. Na początku można jeszcze ten stan rzeczy tłumaczyć; w końcu ostatnio bardzo mało jest dyskusji o sztuce prowadzonej zupełnie na serio, bez ironii. W czasach po-po-ponowoczesnych (czy jakoś tak) powodem do wstydu jest mówienie o kulturze w kategoriach absolutnych. To kojarzy się albo z hipsterskim zadęciem, albo z postromantycznym niedopasowaniem do teraźniejszości. Więc najpierw był szacunek dla autora, że odważył się potraktować malarstwo Rothki zupełnie poważnie. Jednak szacunek to wyjątkowo chwilowy, nietrwały - za dużo tu bowiem bufonady, za dużo wygłaszania praw objawionych. Co prawda, humor ratuje co jakiś czas tę sztukę przed popadnięciem w ostateczne zadęcie, ale to i tak dzieje się jedynie w dialogach; są momenty odpoczynku od spiżowych zdań, gdy Rothko dyskutuje z Kenem, kiedy jednakowoż dominować zaczynają potężne tyrady - robi się okropnie ciężko, grzęźniemy w ideach z kości słoniowej.

Logan, zdaje się, sam nie wiedział, co chce o wielkim malarzu powiedzieć. A nawet: sam chyba nie wiedział, co o wielkim malarzu wie. Można się dać podejść iluzji głębi tego utworu, no ale naprawdę - niczego o Rothce się z niego dowiedzieć nie sposób. Autor był całkowicie bezradny. Stanął idealnie po środku wszystkiego. Chciał pójść w biografię? Nie poszedł. Chciał zapuścić się - śmiesznie to będzie brzmiało w przypadku tego akurat malarza - w ekfrazy? Też się nie zapuścił. Chciał stworzyć portret geniusza jako takiego? Również tego nie zrobił. Przez ten brak zdecydowania (czy w ogóle brak pomysłu) spektakl donikąd nie prowadzi, nic nie mówi. Szczególnie trudno zrozumieć to niewykorzystanie potencjału życia artysty. Owszem, historia Rothki jest nam skrupulatnie referowana - tylko co z tego? Na przykład, samobójstwo malarza zostaje jedynie zasygnalizowane, zapowiedziane, ale dla widzów, którzy nie wiedzą, że Rothko rzeczywiście sobie życie odebrał, sprawa może wcale nie być taka oczywista.

Do tego przychodzi czas, gdy robi się wybitnie melodramatycznie i hollywoodzko w złym guście. Jak wspomniałem, asystent Ken to postać fikcyjna - tym ciężej pojąć dlaczego John Logan zdecydował się, nieprzymuszony przez faktografię, zalać nas śmiertelną ilością tandety. Dwaj panowie w natchniony sposób prowadzą dysputę na temat zapładniających wyobraźnię właściwości barw - głównie idzie o tytułową czerwień. Po chwili rozmowa schodzi jednak na biel, która do głębi wstrząsa młodym adeptem sztuki koloru. Czemuż to biały tak szokuje ambitnego Kena? Bo przypomina - uwaga - śnieg, który jest najsilniejszym wspomnieniem asystenta Marka Rothki z jego tragicznej przeszłości, kiedy to, dziecięciem będąc, zobaczył - no przecież - swoich zamordowanych rodziców. Mały Ken wszedł do ich sypialni, ujrzał świeże jeszcze trupy, a później - w oszołomieniu zapewne - wyjrzał za okno, gdzie zalegał bielusieńki śnieżek. Taka tandeta, taki kit - denerwujący ckliwy wtręt, którego się człowiek wstydzi, oglądając spektakl.

Tyle o tekście, czas na wykonanie teatralne sensu stricto. Z tym jest różnie, nie tak źle jak z samym materiałem wyjściowym, ale żeby rewelacyjnie - to też nie. Podobać się powinien Janusz Nowicki w roli Rothki, który - to widać - dokładnie zdaje sobie sprawę z niebezpieczeństw tekstu i ucieka przed nimi, jak tylko może. I ta ucieczka przed kiczem się udaje - Nowicki sięga po ironię, podkopuje nieco swoją postać. Wie, co robi. Przyjemnie patrzy się na jego pewność, zmiany rytmu gry, jego spojrzenie. To dobra rola, a byłaby jeszcze lepsza, gdyby aktor mógł skupić się na niej samej, a nie na omijaniu wilczych dołów wykopanych przez autora sztuki. Towarzyszy mu Julian Świeżewski, grający Kena. Młody aktor przy Nowickim wyraźnie blednie (wyraźne blednięcie - powiedzmy, że to mój autorski oksymoron); tworzy postać za pomocą schematów, gra nazbyt akademicko, przewidywalnie. Widz może dokładnie domyślić się, jaką minę Świeżewski nam zaraz zaprezentuje. Ale też dodać należy, że został rzucony na wyjątkowo głęboką wodę - trzeba doświadczenia, którego nie brak Nowickiemu, żeby tandeta tekstu nie zainfekowała gry.

Oko cieszy scenografia Agnieszki Zawadowskiej, która umiała okiełznać chyba trudną do kreatywnego zagospodarowania scenę imienia Mikołajskiej. Dużym zgrzytem jest natomiast muzyka; dziwaczne wstawki nic raczej do interpretacji dzieła nie wnoszą, nie wzbogacają treści - a zwyczajnie irytują i nierzadko przeszkadzają w odbiorze. I jeszcze jedno: ja wiem, że tłumaczenie to wyjątkowo trudna i, by tak to ująć, niewygodna sztuka, ale przekład autorstwa Rubi Birden strasznie trzeszczy. Zabrakło słownej gimnastyki, która uchroniłaby przed wpadkami. Proszę sobie wyobrazić żywiołowy (co tam żywiołowy - namiętny i pełen pasji!) dialog między Rothką i Kenem, dotyczący najnowszych prądów w malarstwie i miejsca dzieła Rothki na współczesnej mapie sztuk pięknych. Rozmowa przeradza się w sprzeczkę, sprzeczka w kłótnię, słowa padają coraz szybciej i szybciej. Nagle Ken mówi o recepcji dzieła Rothki i tam gdzie Logan - jestem więcej niż pewien - napisał "feedback", tam Birden użyła słów "taka informacja zwrotna". "Taka informacja zwrotna"! W błyskawicznym słownym ping-pongu! Już lepiej chyba byłoby zostawić angielski oryginał, o wiele mniej by uwierał.

Także tak: lubię obrazy Marka Rothki. Po obejrzeniu przedstawienia w Dramatycznym - nadal nie wiem czemu. Taka informacja zwrotna.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji