Artykuły

Fiasko "Radia Armageddon" Hynka we Wrocławskim Teatrze Współczesnym

"Radio Armagedon. Transmisja" w reż. Tomasza Hynka we Wrocławskim Teatrze Współczesnym im. Edmunda Wiercińskiego. Pisze Magda Piekarska w Gazecie Wyborczej - Wrocław.

Kompletnym fiaskiem zakończyło się drugie podejście Wrocławskiego Teatru Współczesnego do "Radia Armageddon" Jakuba Żulczyka. Opowieści o młodzieżowym buncie zabrakło wiarygodności i punkowej energii.

W ubiegłym sezonie WTW zaprezentował "Radio " w formie słuchowiska, tym razem na Dużej Scenie zobaczyliśmy pełnowymiarowy spektakl. Jednak ani muzyka młodych wrocławskich zespołów (w przedstawieniu biorą udział Kultura Upadła, Evidence Based Medicine i People of The Haze), ani oniryczna scenografia Mirka Kaczmarka i dawkowane hojnie wizualizacje nie uchroniły go przed katastrofą.

Szkolna akademia

Wręcz przeciwnie - wzmocniły tylko dysonans między nowoczesnym teatralnym sztafażem a pozbawioną polotu reżyserską wizją, fałszywie brzmiącym tekstem i kiepskim aktorstwem.

Spektakl rozgrywa się w licealnej auli, nie sposób więc uwolnić się od wrażenia, że oglądamy szkolną akademię. Może nieco przewrotną, bo oddającą cześć nie dawnym autorytetom, ale buntownikom sprzed zaledwie dekady, ale wciąż akademię. Z towarzyszącymi jej nieuchronnie atrybutami: wyświechtanymi pomysłami inscenizacyjnymi, usztywnieniem ról i starym jak świat zabiegiem - przerywnikami w postaci występów młodzieżowych zespołów.

Blant jak magdalenka Prousta

Akcja "Radia " rozgrywa się w prywatnym liceum im. Witolda Gombrowicza, gdzie dziesięć lat po maturze spotyka się trójka dawnych przyjaciół: Nadzieja (Helena Sujecka), Szymon (Piotr Bondyra) i Gnat (Maciej Kowalczyk). Połączyła ich ta sama klasa, fajki wypalone za szkołą i zespół Radio Armageddon, który stworzyli i który przez krótki moment otarł się o prawdziwą, wykraczającą poza szkolne podwórko sławę. To była zasługa Cypriana (Konrad Wosik), młodego geniusza ze skłonnością do autodestrukcji, który zaraził rewolucją całą trójkę, a potem znikł gdzieś bez śladu.

Powrót do szkolnej auli staje się pretekstem do powrotu do przeszłości - wypalony wspólnie blant uruchamia wspomnienia, a zerwany z krwistoczerwonej kotary orzeł staje się wehikułem, który przeniesie bohaterów dziesięć lat wstecz. Na naszych oczach odbywa się rekonstrukcja wspomnień, próba posklejania trzech opowieści w jedną. A także konfrontacji z przeszłością i - wreszcie - zdystansowania się do niej.

Brak doświadczenia

Jakubowi Żulczykowi, który odpowiada tu też za adaptację własnego tekstu, wyraźnie zabrakło doświadczenia w pracy w teatrze - napisane przez niego dialogi nie wytrzymują scenicznej próby.

To, co broniło się na kartach powieści, która była zapisem pokoleniowego doświadczenia współczesnych trzydziestolatków oraz ponadczasowej opowieści o konfrontacji, ponosi fiasko na scenie. Ulatnia się autentyzm i deklaratywne manifesty wygłaszane przez bohaterów brzmią sztucznie, pompatycznie i - przede wszystkim - mało oryginalnie.

Spektakl jednej aktorki

Kolejnym problemem jest obsada tego spektaklu - przez dwie godziny z okładem oglądamy tu właściwie jedną - nie licząc zbędnych epizodów sprowadzonych do ozdobników ról Krzysztofa Kulińskiego, Ziny Kerste i Beaty Rakowskiej - aktorkę.

To Helena Sujecka, na co dzień związana z Teatrem Muzycznym Capitol. Jej jednej udaje się przełamać akademijny schemat i - korzystając z niełatwego materiału - zbudować migotliwą, niejednoznaczną rolę Nadziei, uwodzącej nie tylko swoich dawnych szkolnych kolegów, ale i widownię. Pozostała, grająca przecież pierwsze skrzypce trójka z ledwością osiąga poziom studenckich etiud - z Konradem Wosikiem na czele, którego sceniczna charyzma pozwoliłaby w porywach na zamach na skromny rząd dusz trójki otumanionych narkotykami licealistów.

Tępy rytm ukrytych muzyków

Ten projekt mogłaby obronić punkowa energia, taka jak ta, która unosi się nad wrocławskimi spektaklami duetu Strzępka-Demirski - "Tęczową trybuną" i "Courtney Love". Tyle że w "Radiu" punka tyle, co kot napłakał. A ściślej - tyle, co udało się wycisnąć z trzech kapel zaproszonych do projektu. I pół biedy, gdyby oddać im scenę i pozwolić na konfrontację z widownią, bo - niezależnie od oceny ich muzyki - wnoszą tu jako jedyni powiew świeżości i autentyzmu.

Ale muzyków usytuowano z tyłu sceny i sprowadzono do roli przerywnika. Cały spektakl jest zbudowany na schemacie dwóch naprzemiennie następujących po sobie elementów: aktorska etiuda - muzyczny numer. I jeśli ktoś nie zdążył popaść w ponurą irytację od zgrzytających w uszach naiwnością i fałszem tekstów czy nijakich kreacji, niechybnie dobije go ten tępy rytm.

Co z Duża Sceną?

Przy okazji "Radia " po raz kolejny odsłonił się problem Wrocławskiego Teatru Współczesnego z zagospodarowaniem swojej największej sceny. Wydaje się, jakby wisiało nad nią fatum - o ile na strychu i na Małej Scenie zdarzają się spełnienia ("Paternoster" Marka Fiedora i zagrany na zakończenie ubiegłego sezonu "Gałgan" Eweliny Marciniak), to ta największa przestrzeń wciąż tkwi w impasie.

Nie tchnął w nią życia "Książę niezłomny" Calderona w reżyserii Lecha Raczaka, niemiłosiernie nudne okazały się "Bramy raju" wg Andrzejewskiego w reżyserii Pawła Passiniego, a "Tajemniczy ogród" Agnieszki Jakimiak i Katarzyny Szyngiery, który - być może - sprawdziłby się na mniejszej scenie, tutaj okazał się projektem absurdalnie przeskalowanym. Ten impas trwa już kolejny sezon i najwyższy czas znaleźć z niego wyjście. Na razie teatr jest daleko od niego - "Radio " prowadzi w odwrotnym kierunku.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji