Mogilnie ciche szyjki
Zawsze najpierw słychać ogon grzechotnika, picie zaczyna się moment później. W dziewiczych półlitrówkach nieruchomą obrączkę z ruchomą nakrętką spaja kilka ledwo widocznych, kruchych ścięgien aluminiowych. Gdy nowiuteńkie pół litra chcesz fachowo otworzyć, dobre serce musisz mieć, musisz chcieć pomóc flaszce - musisz ją na mgnienie odwrócić szyjką ku ziemi, jakbyś komuś flaszką pokłon składał. I tyle. W szyjce jest już podciśnienie, już można odkręcać. I odkręcasz. Suchy chrobot pękających ścięgien, grzechotka grzechotnika tnie uszy. To wszystko. Można zaczynać...
W scenicznej wersji powieści Jerzego Pilcha "Pod Mocnym Aniołem" bohaterowie wciąż otwierają dziewicze półlitrówki. I nic. Każde odkręcanie to potworna cisza nie z tej ziemi. Głuchość nie z tej powieści. Czepiam się detali? Nie. Tu nie idzie o fatalną nieobecność chrobotów na szyjkach. Tu, niestety, chodzi o to, że głuchość odkręcania jest figurą innych głuchości, o ponaddwugodzinną mętność, będącą efektem głuchości. Milczy nijaka, płaska, papierowa scenografia, milczy głucho, bo nie ma w sobie żadnej opowieści. Doskonale obojętna, bez uchwytnego smaku, żadna, jak każda woda destylowana. Milczą skrajnie papuzie kostiumy. Owszem, są migotliwe jak wiejski odpust, ale niby w jakiej sprawie? W kostiumach też nie ma żadnej opowieści. Ot, kolorowe futerały - obce ciała dla aktorów. Są, jakie są, mogłyby być inne. Milczą aktorzy, choć przecie mielą tak niewiarygodne ilości słów. I znów to samo - tym razem frazy są dla nich obcością. Oni raczej nie mówią, oni raczej relacjonują. Wreszcie głuchość najboleśniejsza, głuchość adaptacji. Co to właściwie było? Szybkie streszczenie zachowań skacowanych ciał i dusz? Scenariusz alkoholicznego kabaretu? Kanon delirycznych bon motów, czyli - dla każdego coś śmiesznego? W programie do przedstawienia Bronisław Maj wypowiada święte słowa: "ta powieść jest nade wszystko powieścią; co więcej - jest powieścią intensywniej, głębiej i radykalniej od całego mnóstwa innych powieści, które też są powieściami. A to znaczy, że jej żywiołem, jedynym i jednorodnym, wszechogarniającym i życiodajnym jak powietrze, jest proza: opowiadanie, narracja, fraza, słowo." Pilch dodaje: "Nie wiem, jak wygląda Juruś. Postać jest w języku. (...) ja pracuję w rzeczywistości językowej." Spytać, o czym jest "Anioł..." to tak, jakby spytać, o czym jest śmiech, ból, kurz w gardle albo po witkacowsku niemyta dusza. Można tylko powiedzieć, że to kolosalny monolog wyżartej przez gorzałę wrażliwości, która tylko jednego nie utraciła - demiurgicznej umiejętności stwarzania świata za pomocą wygadywania zdań doskonałych stylistycznie. W adaptacji Rafała Sabary właśnie to sedno idzie na kompletny rozkurz. Iście Mannowski Duch Opowieści - u Pilcha skrajnie jednolity - w dziele Sabary poszatkowany jest i gada nie jednymi, sinymi ustami Jurusia (Feliks Szajnert). Gada sinymi ustami wszystkich bohaterów, którzy u Pilcha są przecież tylko coś czasem bąkającymi od siebie cząstkami wielkiego gadania Jurusia. Nie ma "Anioła..." bez samotności skacowanego Ducha Opowieści. Gdy gadają wszyscy - co zostaje z gorzkości "Anioła..."? Żart? Wic? Nic?
Z drugiej strony - co mogło w teatrze powstać z prozy, która się do czegoś innego, niż czytanie, tak fundamentalnie nie nadaje? Nie wiem. Jeśli już, to może hipnotyczną mięsistość zdań "Anioła..." udźwignie pantomima? Nie żartuję. W końcu w nakręconym wg prozy Schulza animowanym filmie braci Quay nie pada ani jedno słowo (nie licząc paru idących z offu zdań epilogu) - i jest to Schulz krystaliczny. Zostawiam to jednak. Nie wiem, jak przekładać Pilcha na inne gatunki sztuki, bo nie widzę powodu, by to w ogóle robić. Wiem tylko, że dzieło Sabary jest zupełnie obok smaków, co mi po lekturze na podniebieniu zostały. Fikuśnie zakręcony, postmodernistycznie rozsypany, z kilkudziesięciu mniej lub bardziej hecowych scenek sklecony, długi jak diabli kabarecik widziałem. Trochę o niczym, trochę o czymś dość trywialnym. Że na oddziale deliryków czasem bywa smutno, a czasem wesoło; że przodkowie Jurusia pili, to i on pije; że się odtruwał, albo i nie odtruwał, choć matka prosiła, by brał przykład z psa, bo pies nie chleje. Głuchości się zsumowały w całkowitą papierowość całości.
Jerzy Jarzębski pisał: "W ostatniej książce Pilch (...) opowiedział nam historię dotykającą go w sposób najgłębszy - na życie i śmierć". Mój Boże... Z jednego z najbardziej gorzkich fragmentów "Anioła...", z opowieści o Starym Kubicy, który wolał swemu ukochanemu koniowi odrąbać łeb, niż go sprzedać, by przeżyć - u Sabary został statysta w galotach zapaśnika i w masce kalkującej łeb koński, oraz Szajner ganiający z siekierą. Mój Boże, o jakim życiu i jakiej śmierci może być tu mowa? I o jakim życiu i śmierci jakiej mowa być może w finale, kiedy wszyscy bohaterowie tej nieśmiesznej groteski ustawiają się do zdjęcia całkiem tak, jak dzieci na zakończenie przedszkolnego kinderbalu? Milczenie wszystkiego, głuchość wszystkiego, przedstawienie, co się jak suchy piach przez palce przesypuje. I konia z rzędem temu, kto nie przeczytawszy powieści, połapie się w bigosie Sabary. Niestety. Pilch dał rzecz o mordędze wiązania oddechu z oddechem. Sabara dał mętny dowcip o wiązaniu szyjkami flaszki z flaszką. Ogona grzechotnika nie słychać, a w środku - woda.