Artykuły

Jerzy Koenig: to nie takie proste

Koenig spełniał się przede wszystkim w zajęciach innych niż pisarskie - i tak został zapamiętany. Redagował, zarządzał, wykładał, tłumaczył (głównie z języka rosyjskiego), organizował życie teatralne, gasił instytucjonalne pożary - ale pisał mało - pisze w "Dialogu" Ewa Guderian-Czaplińska.

Nie znałam Jerzego Koeniga. Wedle Janusza Majcherka "ktoś, kto Jerzego Koeniga [...] pozna jedynie z lektury, nie słysząc pod wydrukowanymi słowami jego głosu ani nie widząc twarzy, nie zrozumie, na czym polegała jego wielka osobowość". Po ukazaniu się pieczołowicie przygotowanego przez Pawła Płoskiego zbioru pism Koeniga "Kto ma mieć pomysły?" zabrali głos niemal wyłącznie jego dawni uczniowie i/lub późniejsi współpracownicy, nierzadko związani z nim także koleżeństwem lub przyjaźnią, stąd większość wypowiedzi, tak jak i posłowie Janusza Majcherka, przybrało ton portretowo-wspomnieniowy: jak Koenig patrzył ("przenikliwie, z piekielną inteligencją i lekkim politowaniem"), jak palił ("odprawiał całą celebrę"), jak rozmawiał, jak słuchał, jak prowokował. Oraz, oczywiście, w jak wielu ważnych przedsięwzięciach i inicjatywach brał udział, będąc ich motorem czy wykonawcą: żeby docenić jego wszechstronne kompetencje, dość wymienić założenie warszawskiego Wydziału Wiedzy o Teatrze, szefowanie teatrowi telewizji, prowadzenie redakcji "Dialogu" i "Teatru". Wszystkie te wspomnienia są ciepłe, pełne serdeczności i żalu po niezwykłym człowieku z "innej epoki", który pod surowym wyglądem i "ochronnym pancerzem ironii" skrywał "mądrość i wrażliwość" 1. Żałuję, oczywiście, tym bardziej, ale stało się - nie znałam Jerzego Koeniga. Wydana na początku roku książka nie była dla mnie, jak na przykład dla Jacka Wakara, "czymś więcej niż książką o teatrze", czy wręcz "testamentem mimo woli" 2; nie była to lektura naznaczona osobistym sentymentem czy pamięcią spotkań (poza jednostronnymi spotkaniami ekranowymi, czyli wprowadzeniami Koeniga do spektakli teatru telewizji, które akurat zapamiętałam, bo trudno było nie zapamiętać, kiedy się choć raz zobaczyło i usłyszało). Byłam natomiast zwyczajnie ciekawa, jak się zachowują po latach niesłyszenia teksty krytyka, którego wprawdzie nie znałam, ale przecież kiedyś czytywałam.

Rozumiem jednak, dlaczego ci, którym był bliski, wracają z tą książką w ręku do wspomnień o człowieku: jednym z powodów może być to, że Koenig spełniał się przede wszystkim w zajęciach innych niż pisarskie - i tak został zapamiętany. Redagował, zarządzał, wykładał, tłumaczył (głównie z języka rosyjskiego), organizował życie teatralne, gasił instytucjonalne pożary - ale pisał mało. Profesor Jerzy Ziomek żartobliwie podzielił kiedyś humanistów na "pisatych" i "niepisatych" (co przerabialiśmy złośliwie na "piśmiennych" i "niepiśmiennych", z ochotą zresztą samorzutnie plasując się po jednej ze stron...). Ci pierwsi pisali dużo, szybko, regularnie wydawali kolejne książki, ci drudzy woleli dyskutować, rozważać, spierać się i bywało, że upływało wiele czasu, zanim doprowadzili dzieło do końca. Nie o łatwość pisania tu szło ani nawet o naukowy temperament, tylko - mam wrażenie - o rodzaj dyspozycji ontologicznej związanej z efektem procesu myślenia: pierwsza dałaby się streścić w formule "dopóki nie napiszesz, to nie istnieje", druga jako "to już istnieje, teraz tylko musisz napisać". Koenig za życia wydał raptem jedną skromną autorską książeczkę, która zresztą także była wyborem tekstów powstałych wcześniej: "Rekolekcje teatralne" z roku 1979, zostały, jak sam przyznawał, "spreparowane za pomocą nożyczek i kleju, ze starych gazet i czasopism" 3. Według dystynkcji Ziomka autor należałby więc stanowczo do kategorii "niepisatych". Ale jak to? Koenig uważany był przecież przede wszystkim za krytyka teatralnego - i przecież tak właśnie, jako krytyk, długo występował obok Konstantego Puzyny, Andrzeja Wanata, Marty Fik. Niepiszący krytyk jest zjawiskiem z gruntu oksymoronicznym, możliwy jest ostatecznie krytyk piszący niewiele, za to znacząco (to przykład Wanata). Więc jak było z tym pisarstwem Koeniga? W nocie edytorskiej do "Kto ma mieć pomysły?" redaktor tomu, Paweł Płoski, rozwiewa wątpliwości: powiada, że bibliografia pism Koeniga może obejmować nawet siedemset tekstów! Sęk w tym, że są to artykuły rozproszone, jeszcze nie do końca zebrane i opracowane (a pierwsza, zainspirowana projektem uczniów Koeniga, rozpoczęła systematyczne poszukiwania Natalia Staszczak, która poświęciła jego pismom pracę magisterską), ukazujące się w miesięcznikach, tygodnikach, gazetach codziennych, w dodatku bardzo niejednorodne. Może najmniej miejsca zajmują wśród nich recenzje z konkretnych spektakli, wiele jest za to tłumaczeń, tekstów o teatrze rosyjskim, wreszcie felietonów oraz "szkiców i artykułów o teatrze współczesnym" - z tych dwóch ostatnich grup Paweł Płoski dokonał wyboru materiału do książki. Żadną miarą Koenig nie był więc niepiszącym krytykiem, przeciwnie; ulegamy po prostu magii tak zwanego wydawnictwa zwartego (że niby tylko jedna mała "zielona książeczka" sprzed czterdziestu lat). Poza tym okoliczności pracy (na przykład szefowanie teatrowi telewizji czy funkcje kierownika literackiego) sprawiły, że czynnym krytykiem bywał z przerwami. Niemniej jego głos dochodził z "Dialogu", "Współczesności", "Teatru", "Notatnika Teatralnego", a w ostatnich latach życia z palarni "Foyer".

Redaktor tomu zdecydował się opublikować nie recenzje teatralne Koeniga (one jeszcze czekają na ewentualne wydanie), ale tak zwaną "publicystykę teatralną", idąc po części za podpowiedzią samego autora, który w "Rekolekcjach..." zamieścił, obok rzeczonej publicystyki, jedynie trzy teksty odnoszące się bezpośrednio do właśnie obejrzanych spektakli. Krążę tak po opłotkach, bo właściwie to też nie były recenzje; może najbliżej gatunku usytuowałyby się przemyślenia dotyczące "Woyzecka" Swinarskiego, z dość precyzyjnymi opisami kolejnych scen, ale i one skręcały szybko w stronę pytań o obecność dramatu romantycznego we współczesnym teatrze, czy o właściwości stylu brechtowskiego. Koenig więc, nawet obcując z bardzo konkretnym przedstawieniem, rozciągał je natychmiast na problematykę teatru w ogóle; otwierały mu się głębinowe powiązania, choć jednocześnie ani na chwilę nie tracił z oczu zasadniczego celu swojego tekstu i precyzyjnie nazywał kwestie, które - nawet jeśli bardziej pozostawały "w związku" ze spektaklem, niż dotyczyły wprost omawianego akurat przedstawienia - uznawał za ważne. Wspominam o skromnych "Rekolekcjach...", ponieważ to właśnie ten tomik w swoim czasie zbudował moją wizję Koeniga-krytyka, dość od razu historyczną, bo przecież lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych ubiegłego wieku dotyczącą, jednak niezwykle podatną na "powroty": "Regulamin krytyki teatralnej (projekt)" 4 czytywaliśmy ze studentami z niekłamaną radością jeszcze całkiem niedawno, aliści okoliczności społeczno-polityczne jego powstania oraz występujące w nim co trudniejsze słowa (jak kontrcsato i wicecsato w hierarchii "krytyków starszych") trzeba już było obszernie tłumaczyć lub zadawać do domu w postaci zagadek do rozwiązania. "Regulamin...", choć traktowany przez nas użytkowo, jako pole odniesień do rozmowy o sytuacji dzisiejszej krytyki, wciąż przecież pokazywał swój szyderczy pazur i okazywał się wielce pożytecznym ćwiczeniem z ironii, więc korzystając z tego tekstu, "alarmy ćwiczebne w celu szkolenia i trenowania (przyszłych) krytyków teatralnych w osiąganiu ogólnej sprawności" zarządzaliśmy sobie sami.

Nie wydaje mi się, niestety, by świeżo wydany tom miał podobny potencjał. A to dlatego, że jego aura jest jak jesienna szaruga, kiedy rozpaczliwie wyglądamy słońca, a tu widać z całą oczywistością, że front niżowy się ustalił i będzie lało przez cały tydzień. Znikąd pomocy, znikąd pocieszenia. Tak bardzo chcemy dobrego teatru, a on taki zły, taki zepsuty. "Teatralni ludzie-torpedy odkrywają coraz bardziej wstydliwe kompleksy mordercze i seksualne współczesnej cywilizacji, szukając w drastyczności językowej swoistego panaceum na zobojętnienie moralne" (s. 297), "lepszych pisarzy gwałtownie zastępujemy gorszymi", przy czym w ogóle "nudząc się literaturą uzupełniamy teksty ornamentyką własnych pojękiwań" (s. 314) - takie narzekania szumią w felietonach Koeniga jak uparty deszcz. Za granicą też nie lepiej: dawny świetny teatr Petera Steina rozbija brutalnie niejaki Frank Castorf, którego krytyk "polubić nie ma ochoty", bo mało go obchodzą "przyszłe drogi młodzieży reżyserskiej, która zżyma się na Brechta, Ibsena, ceni Pitigrillego, nie cierpi wartości klasycznych ani literackich, ani etycznych, ani nawet teatralnych" (s. 310). Owszem, cytaty wybrałam tendencyjnie, te mocniejsze, bo Koenig się przecież zasadniczo nie rozsierdza, jeśli już, to kłuje wtedy złośliwą ironią, a na pewno nie twierdzi wprost, że dawniej było lepiej, choć chciałby, oczywiście, żeby poziom umysłowy społeczeństwa oscylował przynajmniej wokół przedwojennej matury. Kto by nie chciał. Ale jednak, nawet kiedy pisał niezrzędliwie i niezłośliwie, to jakiś czas przeszły (już w momencie pisania) i jakaś mgła melancholii ekran laptopa mu zasnuwały. Co widać już nawet w ostatnich tytułach: "Mijają lata, mijają artyści", "Od pomysłu do pomysłu", "Gdzie jesteśmy, co nas czeka?". I wreszcie: "Czytam. Nie wychodzę z domu" oraz kluczowe dla tego tomu: "Więcej pytań niż odpowiedzi". Bywa, że z jego tekstów przebija niemal rozpacz - wprawdzie maskowana cytatami, co było specjalnym sposobem Koeniga na mowę z lekka ezopową, ale jednak rozpacz. Nie za odchodzącym światem, na to był chyba wciąż zanadto ciekaw tego, co właśnie się dzieje, ale za odchodzącymi partnerami w inteligenckiej rozmowie. Sporo tu więc portretów - niemal bez wyjątku trumiennych - osób dla niego ważnych, współtwórców świata tego teatru, który akceptował i cenił. Jak w "Spotkaniach ze swoimi" Tymona Terleckiego, tylko znacznie krócej. Te wspomnieniowe portrety są bardzo celne i cenne, zwłaszcza że towarzyszy im wyłożenie istotnych spraw, o które portretowanemu chodziło; spraw odchodzących wszakże razem z ludźmi. "To po co jedliśmy tę żabę, Zygmuncie?" - pyta smutno nieżyjącego już Hübnera - skoro "sztuka teatru umarła". To diagnoza z roku 1991. Stąd może wrażenie, że teksty Koeniga są starsze niż on sam, kiedy je pisał. Jakby dwie różne metryki.

Ta aura jednak skądś się wzięła, spójrzmy na daty: teksty pochodzą przede wszystkim z lat osiemdziesiątych, dziewięćdziesiątych i wczesnych dwutysięcznych. Solidarność, stan wojenny, okrągły stół, a potem ideowe i organizacyjne miotanie się teatru w nowej rzeczywistości. Tąpnięcie lat dziewięćdziesiątych było może najbardziej dotkliwe w historii powojennego polskiego teatru i przez jakiś czas dramatyczne i podstawowe pytania - co? jak? po co? dla kogo? - powtarzały się wprawdzie uporczywie, ale i pozostawały bez odpowiedzi. Rozpadły się dawne wspólnoty teatrów i widzów, nowe kleiły się z trudem. Dojmującym poczuciem był dziwny bezwład. W latach osiemdziesiątych życie po prostu było gdzie indziej, ale dekadę później, wbrew spodziewaniom, w dalszym ciągu nie mogło jakoś wrócić do teatru, mimo wielu prób, sporów, inicjatyw. Teksty Koeniga zebrane w "Kto ma mieć pomysły?" świetnie dokumentują tamten kryzysowy czas, choć naznaczone są bardzo osobistym punktem widzenia krytyka, któremu najczęściej okrutnie nie podoba się to, co widzi. Nie podoba się, ale przecież teatrowi uparcie towarzyszy, diagnozuje i wskazuje miejsca gotowe do nakłucia i uratowania. I przecież doskonale rozumie, że nie może być "jak dawniej" - w "Notatkach prelegenta" z 1987 roku zajął się nawet, bardzo nowocześnie, urbanistyką i wpływem życia w aglomeracjach wielkomiejskich na sposób funkcjonowania teatrów i możliwości budowania przez nie "swojej" publiczności (a myślał wówczas o udrękach, nie tylko komunikacyjnych, mieszkańców dzielnic odległych od centrum; telewizor był zaś już w każdym domu). Czy też rewolucyjnie proponował uzdrowienie zapaści instytucjonalnej poprzez zamknięcie na rok wszystkich teatrów (decyzją centralną) i dokonanie w tym czasie społecznego przeglądu "sił i środków" (inicjatywy lokalne) polegających na zgromadzeniu "wokół wyróżniających się twórców" pełnego zespołu, który przygotowałby plan działania na kolejne trzy sezony. Następnie specjalna komisja konkursowa oceniłaby rzetelność i perspektywy realizacyjne tych planów i przyznała zespołom odpowiednie sceny. Teatry, "na które nie będzie chętnych", same wykruszyłyby się w ten sposób z kolejki. Zaraz jednak dokonał autodemaskacji: przyznał, że nawet tak radykalna zmiana organizacji życia teatralnego nie sprawi przecież, że teatry będą lepsze czy "prawdziwsze"; jego propozycja miała jedynie uświadomić, "od jak wielu spraw zależy proste skądinąd życzenie: grajcie lepiej" kierowane pod adresem teatrów w 1987 roku. Jasno widział, że zależy na przykład także od pieniędzy, o czym pisał pięć lat wcześniej na łamach "Dialogu". Uparte głoszenie poglądu, że teatr nie jest izolowaną wyspą, ale częścią świata i społeczeństwa można uznać za znak firmowy jego pisarstwa teatralnego. W dobie ruchów partycypacyjnych to już truizm, w dobie dyskusji przede wszystkim o estetyce - wcale tak nie było. Także wspomniana propozycja reorganizacji miała w sobie już coś z ducha obywatelskiej odpowiedzialności za teatr, którego nie tworzą przecież sami artyści i zespół techniczny, ale który współtworzą widzowie. Widać społeczna mobilizacja wokół "swojego" teatru wcale nie wydawała mu się utopią.

Krytyka teatralna ma także objaśniać świat. Nie tylko teatr. A jeszcze inaczej - ma objaśniać świat poprzez teatr. W jednym z ostatnich felietonów Koenig przywołał w sprawie krytyki argumenty tych, którym wierzył i których zdanie podzielał: Zygmunta Hübnera (krytyk ma się znać przede wszystkim na pisaniu), Edwarda Csató ("lubię, gdy krytyka nie jest zarozumiała; kiedy nie tyle sądzi, ile zastanawia się"). Konstantego Puzynę ("dojrzałość, która wydaje mi się istotna, polega na czymś zgoła innym niż wiedza, wiek i doświadczenie; na moralności chyba, czy ja wiem?"). Sam dodawał do tego postulat miary: moja recenzja nigdy nie jest ważniejsza od czyjegoś teatru. Wychodzi z tego zestaw: dobre pióro, raczej pytania i rozważania niż oceny, kręgosłup moralny, świadomość swojej pozycji. Mądre to, słuszne i szlachetne. Jeśli - tak jak Koenig - pisze się raczej o sytuacji teatru niż o pojedynczych przedstawieniach. I jeśli - tak jak Koenig - hołduje się wartościom ustalonym i nienaruszalnym (ciekawe, że z jego pism wynika, iż zostały one ustalone wyłącznie na użytek męskiego świata; jedyną reżyserką przez krytyka zauważoną i godną opisania została Andrea Breth, głównie dlatego, że podjęła się monumentalnej realizacji "Wallensteina" Schillera w wiedeńskim Burgtheater, a więc znalazła się w grupie obrońców tradycji). I jeśli - tak jak Koenig - nawet "sprawy bieżące" chce się widzieć zawsze w perspektywie historii. W tej perspektywie trzeba też chyba czytać zbiór jego tekstów.

"Kto ma mieć pomysły?" jest pierwszym z zapowiadanych przez redakcję "Teatru" tomów w planowanej serii "Krytycy". To także zapowiedź nie tyle ocalania czy przywracania pamięci, ile utrzymania ciągłości - proszę, drodzy redaktorzy, nie zapomnijcie tylko, że "ilekroć jest mowa o krytyku teatralnym należy przez to rozumieć również kobiety". Akurat ten mizoginiczny cytat z "Regulaminu..." należy już dzisiaj czytać wprost, powiedziałabym nawet - subwersywnie.

*

Jerzy Koenig, Kto ma mieć pomysły? Szkice I felietony teatralne z lat 1978-2008, wybór i opracowanie Paweł Płoski, seria miesięcznika "Teatr", Instytut Książki, Kraków-Warszawa 2014.

***

1 Wszystkie cytaty z posłowia Janusza Majcherka "Czy będziemy o nim pamiętać?".

2 Jacek Wakar, Testament mimo woli, "Teatr" nr 7-8/2014

3 Jerzy Koenig, Co to jest?, w: tegoż, Rekolekcje teatralne, Krajowa Agencja Wydawnicza 1979, s. 5.

4 Pierwodruk w "Dialogu" nr 6/1960.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji