Zakochani w Mrożku
W Mrożku zakochana jest cała Polska. Uwielbiamy jego humor - nie tylko zresztą my - poza Lecem jest chyba najczęściej tłumaczonym autorem polskim.
"Śmierć porucznika", ostatnia sztuka Sławomira Mrożka, którą w sali prób wystawił "Teatr Dramatyczny", jest przezabawną, opartą na persyflażu literackim historią uśmiercenia przez Mickiewicza (w wierszu "Reduta Ordona") oficera, który w rzeczywistości nie zginął w wysadzonej reducie, ale żył bardzo długo i w końcu - biedak! - popełnił samobójstwo.
"Śmierć porucznika" jest też dowcipnym głosem w dyskusji o "bohaterszczyźnie", która niedawno przez wiele miesięcy wypełniała kolumny gazet. Mrożek - z tych pewnie względów - sztukę swoją wysłał na konkurs wydawnictwa MON; że została nagrodzona, jak najlepiej świadczy o poczuciu humoru wojskowych jurorów.
Mrożek oczywiście szarga "świętości", ale nie jest to szarganie groźne - nic więc dziwnego, że widownia zaśmiewa się z kpin o romantyczności, patosie, mistycyzmie, przeplatanych reminiscencjami z lektury poezji Mistrza a podanych z kolei zręcznie białym wierszem przez Mrożka. Ułańskie mundury, dźwięk ostróg, dziewczę z buzią jak malina, romantyczna poza Mistrza - cały ten faszerunek pocztówkowej polskości daje aktorom mnóstwo okazji do wzbogacenia - w gruncie rzeczy dość wątlutkiej - dramaturgii tej sztuki, która tak naprawdę jest genialnym skeczem - ciut ciut - przeciągniętym w czasie. Najbardziej daje się to odczuć w odsłonie trzeciej, która (jak "Dziady") rozgrywa się w celi więziennej, gdzie 153-letni Orsen-chuligan w otoczeniu "sfrustrowanej" młodzieży spotyka duchy Mistrza i dawnych towarzyszy broni. Tutaj mam pewne zastrzeżenia do interpretacji roli przez Józefa Duriasza (w drugiej odsłonie jest świetny), to znaczy, czy słuszne było mówienie tekstu w żargonie chuligańskim, czy nie wystarczyło tylko nieznacznie podakcentować gestem ten styl.
W sumie jednak aktorsko przedstawienie jest bardzo dobre. Edmund Fetting znakomicie obnosił romantyczną pozę - pyszna charakteryzacja! - był przezabawnie namaszczony. Generał Janusza Paluszkiewicza w miarę krwisty i w miarę totumfacki - jak trzeba. Wiesław Gołas i Ryszard Barycz (majorowie) rozbudowali swoje role kapitalnie, każdym ruchem, każdym gestem wzniecając huragany śmiechu. Lucyna Winnicka jako Zosia z "buzią jak malina" świetna - pod niby naiwnością "dziewczęcia z dworku" kryje masę sprytu kobiecego i praktycznej wiedzy o życiu.
Bardzo dobrzy również byli: Aleksander Dzwonkowski (klucznik), Stanisław Jaworski (redaktor), Marian Trojan (stary wiarus) i Ryszard Szczyciński (służący). Wśród sfrustrowanej młodzieży urodą wyróżniała się Ewa Krzyżewska, a grą (bardzo śmieszny) Zdzisław Leśniak.
Scenografia Jana Kosińskiego utrzymana niby to w konwencji realistycznej zaprojektowana była z przymrużeniem oka nieodzownym do tego rodzaju spektaklu.
Reżyserowi Aleksandrowi Bardiniemu same komplementy.