Kaligula
SPORĄ dawką historii starożytnej oferują widzom teatry w Pałacu Kultury: w Dramatycznym gra się "Juliusza Cezara" Szekspira, vis a vis, w Klasycznym - "Kajusa Cezara Kaligulę" Rostworowskiego. O ile jednak spektakl w Dramatycznym zakłada nieomal ascetyczne przedstawienie ostatnich dni Boskiego Juliusza, o tyle Teatr Klasyczny daje Kaliguli oprawę nieomal kosmiczną. Wrażenie to potęguje tak scenografia, jak muzyka i gra świateł na firmamencie. W intencji miał to być zapewne teatr ogromny, widowisko na wielką skalę, które by widza XX wieku przejęło dramatem na pół obłąkanego władcy z pierwszych dziesiątków lat naszej ery i skłoniło do filozoficznej zadumy nad... Właśnie, nad czym?
Rostworowskiego pociągał w tej tragedii przede wszystkim casus patologiczny: cesarz rzymski we władzy nieograniczony, w czynach nieobliczalny stanowił - jak można przypuszczać - obiekt aż nadto malowniczy dla dramatu psychologicznego, w którym się lubował. Wziął go więc na warsztat, przepoił właściwościami swej neoromantycznej weny twórczej i zarysował postać - jak to się mówi - do wygrania.
Niemała to pokusa dla aktora! Ireneusz Kanicki uległ jej trzykrotnie: jako dyrektor teatru, akceptując wybór sztuki, jako inscenizator, podejmując się jej "odkurzenia" i reanimacji oraz jako odtwórca tytułowej postaci, który na siebie głównie nastawił reflektor.
Prezencję ma rzeczywiście na pokaz; gdy się pojawia na scenie, wszyscy z jego otoczenia maleją i gasną. Mogłoby to być wyrazem terroru, ale wymagałoby innego rozkładu akcentów.
Kanicki przedstawia Kaligulę lirycznie i zarazem pragnie odtworzyć proces wewnętrznej destrukcji człowieka. Liryzm kłóci się z obiektywną analizą. W rezultacie żal robi się niektórym widzom i gotowi są pomyśleć: biedny Kaligula, gdyby nie pochlebstwa, którymi go wszyscy naokoło obsypują - pochlebstwa, uległość, kłamstwa, które go zdemoralizowały, byłby z niego, być może, wcale niezły Cezar.
Jeśli stał się potworem, to go nim uczyniło życie. Kanicki maluje Kaligulę soczyście, tymczasem jego oponentom, sprawcom wszelkich nieszczęść zaleca grać na koturnach (dosłownie i przenośnie), oschle i z dystansem, a więc znacznie mniejszą ekspresją.
Jestem przeświadczona, że w parę godzin po przedstawieniu widzowie nie potrafią wymienić bez zaglądania do programu, jak się nazywali senatorowie z otoczenia Kaliguli. Zlali się w jedno stado (niestety!). Z indywidualnością Kaliguli absolutnie nikt nie konkuruje.
Niewątpliwie, niesprawiedliwością byłoby przemilczeć walory zaproponowanej interpretacji, bo ona je zawiera. Wyróżnia się np. chór oryginalnie pomyślany, złożony z dzieci w olbrzymich, powykrzywianych maskach. Na pochwałę zasługują: Aleksandra Koncewicz, Irena Jun i Wiesława Niemyska. Dźwigają ciężar dramatycznych powikłań z klasyczną wyniosłością i zarazem po ludzku. Mają przy tym piękne suknie - w kroju, w kolorze, w udrapowaniu.
Świtę Kaliguli tworzyli m. in-: Jerzy Kozakiewicz, Gabriel Nehrebecki: Saturnin Butkiewicz, Zygmunt Maciejewski, Witold Kałuski, Wiesław Drzewicz.
W programie przeczytać można następującą konkluzję: "Dramaturgia polska nie jest retrospektywnie tak bogata, by wyrzekać się w teatrze pisarza, który (tak jak Rostworowski) rozumiał reguły ekspresji scenicznej.
Reguła ta nie została przekonywająco dowiedziona. Należy raczej wątpić, czy widzowie podzielają fascynacje twórców tego przedstawienia Rostworowskim i jego dziełem.