Artykuły

Teatr Kolady

Kolorowy, do śmiechu i płaczu, i przede wszystkim "dla ludzi" - taki jest teatr Nikołaja Kolady, który zagości w Teatrze Studio. Z rosyjskim dramatopisarzem i reżyserem rozmawia Edyta Błaszczak z Metra.

Początek tego wyjątkowego wydarzenia już 7 listopada 2014.

Z Nikołajem Koladą rozmawia Edyta Błaszczak

Mało kto wie w Polsce, że oprócz 100 sztuk na koncie, wielu ról i reżyserii spektakli ma pan świetnie prosperujący teatr w Jekaterynburgu.

- Prowadzę teatr od 4 grudnia 2001 roku. Wcześniej pracowałem przez 10 lat w państwowym Akademickim Teatrze i tam były dość skomplikowane warunki pracy dla reżysera - brakowało pieniędzy na scenografię, kostiumy. Dyrektor ciągle dopytywał "po co ci to, po co ci tamto". Wyreżyserowałem dziesięć spektakli i miałem już tego po prostu dość. Dlatego podjąłem się ryzyka stworzenia własnego teatru. Zarejestrowałem go i z piętnastoosobową grupą zaczęliśmy funkcjonować niezależnie. Bywało tak, że na widowni siedziało tylko dwoje ludzi. Ale i tak codziennie wystawialiśmy sztuki. Musieliśmy przekonać wszystkich, że taki teatr powinien istnieć i żyć. Nie byliśmy znani, nie mieliśmy pieniędzy. Na samym początku w poszukiwaniu scenografii i kostiumów co rano "chodziłem" po śmietnikach i zbierałem stare meble, ubrania, buty. W końcu ludzie sami zaczęli nam przynosić rzeczy. Robiliśmy teatr ze śmieci, ale okazało się, że nie bogactwo na scenie jest ważne, a artysta - jego oczy, jego dusza, jego emocje. Z takim podejściem pracujemy cały czas. Jeśli obejrzy pani naszego "Hamleta", "Borysa Godunowa", nasz "Wiśniowy sad", to przekona się pani, że to, co znajduje się na scenie, nie jest drogie, ale też nie przypadkowe. Podobamy się właśnie dlatego, że stawiamy przede wszystkim na aktora. Sam nie lubię spektakli, gdzie na scenie wisi osiem ekranów plazmowych, włączone są kamery, wszystko lśni dopracowanym światłem, sztuka opiera się na technice, a artysta gdzieś za tym wszystkim ginie. Mnie jako widza najbardziej interesuje w teatrze człowiek, gra aktorska, emocje, w których mogę jako widz się przeglądać jak w lustrze. Za takie podejście lubią nas i w Jekaterynburgu, i w Moskwie, i we Francji, gdzie byliśmy sześciokrotnie, i w Rumunii, i w Grecji, w Niemczech, i w Polsce, bo tu też kilka razy byliśmy.

Potrzebna jest jednak scena, a problemy mieliście wielokrotnie, co będzie można zobaczyć w dokumencie otwierającym festiwal.

- Na początku teatr był w piwnicy. Ciemnej, brudnej - sami ją wyczyściliśmy, założyliśmy prąd, kupiliśmy krzesła, aparaturę. Wszystko za moje pieniądze. Potem, jak widziała pani w filmie "Ja miestnyj - Jestem stąd", przyszli do nas bandyci, siekierami porąbali nasze dekoracje i naszą scenę. Rozpętał się wokół tej sprawy skandal, próbowaliśmy walczyć z nimi, ale w końcu przegraliśmy. Wygnali nas, bo chcieli założyć restaurację. Przenieśliśmy się do drewnianego domu, w którym był kręcony film. W nim też sami podprowadziliśmy elektryczność, wodę. Własnoręcznie zbudowaliśmy scenę. Dopiero gdy zaczęliśmy odnosić sukcesy w kraju i za granicą, a to było cztery lata temu, władze obwodu swierdłowskiego (którego stolicą jest Jekaterynburg) rzuciły propozycję zrobienia dla Kolady teatru. Znaleźli stary kinoteatr, przeznaczyli pieniądze na remont i zbudowali nam przyzwoity teatr.

Już działa?

- Otwarcie było dokładnie 21 kwietnia tego roku, po pół roku od rozpoczęcia remontu. W pewnym sensie przypomina pałac, bo zbudowany jest w stylu stalinowskiego baroku. To budynek z 1957 roku, z pięknymi kolumnami, stylowymi balustradami, wszystko w nim jest przepiękne. Wzbudziło to zawiść w naszym mieście, często słyszałem, że władze obdarowały Koladę hojnie - zawsze powtarzam, że to nie ja dostałem ten prezent, ale miasto. Przecież nie jestem wieczny, nie zabiorę budynku ze sobą do grobu, ale on będzie służył ludziom. Dzięki Bogu nie zrobili w nim centrum handlowego, ale teatr z dwoma salami. Gramy w nim pół roku i cały czas mamy pełną 125-osobową salę.

Mówił pan, że na początku teatr funkcjonował dzięki pana pieniądzom. A teraz?

- Teraz teatr zaczął zarabiać sam na siebie. Dodatkowo składamy wnioski o granty do ministerstwa kultury naszego obwodu, do Ministerstwa Kultury Rosji, Fundacji Prochorowa, do wszelkiego rodzaju fundacji.

W filmie mówi pan, że Moskwa i Sankt Petersburg to także piękne miasta, tyle w nich się dzieje. Ale został pan daleko od nich. Dlaczego?

- Być może wiele na tym straciłem. W latach 90., gdy zacząłem pisać sztuki, które od razu zaczęły być wystawiane (w Moskwie chyba z dziesięć teatrów wystawiało moje sztuki), miałem możliwość przeprowadzenia się do Moskwy. Bo to miasto daje ogromne możliwości. Tam są pieniądze, talenty, wszyscy przyjeżdżają tam w poszukiwaniu lepszego życia. Nie wszyscy je tam znajdują. Moskwa ma też właściwość wyciągania z ludzi najlepszego i wyrzucania ogryzków ludzkich. Znam niewiele osób z prowincji, które odniosły sukces w Moskwie. Dzisiaj wciąż krytycy patrzą na moje jekaterynburskie poczynania ze stołeczną wyższością. Ale ja jestem szczęśliwy, że zostałem w Jekaterynburgu. Tu mnie wszyscy znają, ktoś mnie kocha, ktoś mnie całym sercem nienawidzi, bo przecież całkiem dobrze mi się wiedzie. Mam piękny teatr, w którym pracuje 70 ludzi. 35 aktorów. Na festiwal w Warszawie przyjeżdża 42 ludzi z mojego teatru.

I jest pan wolny?

- Tak, to najważniejsze, co mi dało pozostanie w Jekaterynburgu. Jestem całkowicie wolny w wyborze repertuaru. Kupuję, co chcę. Nawet mieszkania dla moich aktorów. Mamy ich sześć. To mój argument dla tych, którzy mówią, że teatr nie może przynosić dochodów. Uważam, że jak najbardziej może. Trzeba go tylko dobrze zorganizować. Gramy w miesiącu 50-60 spektakli, a nie pięć czy osiem. Gramy późną nocą, w dzień, zawsze wtedy, gdy jest to wygodne dla widza. Wszystko po to, by zarobić pieniądze. Bo pieniądze nie leżą na ulicy, trzeba je zarabiać. Udział teatru Kolady w warszawskim festiwalu finansowany jest przez sam teatr. Oczywiście plus pieniądze, które Teatr Studio otrzymał z polskiego Ministerstwa Kultury na sam festiwal. Jestem wdzięczny, że w tych skomplikowanych politycznie czasach polskie ministerstwo daje pieniądze na festiwal rosyjskiej dramaturgii. Chociaż powinienem powiedzieć, że to festiwal uralskiej kultury, bo będą tu przecież i pokazy filmów, i koncert grupy Kurara, i spotkania z reżyserami, dramaturgami, warsztaty. Bardzo piękny festiwal, wymyślony przez Agnieszkę Lubomirę-Piotrowską z Agnieszką Glińską, którym trzeba za to wszystko podziękować. Patrzę na plakat i nie mogę uwierzyć, że tu przez 10 dni będzie się toczyć takie życie!

A jak pan to robi, że wypełnia sale teatralne po brzegi? W Warszawie jest problem z frekwencją.

- Bardzo prosto. Robię po prostu dobre sztuki. Robię spektakle dla widza, nie lubię robić spektakli na festiwale. Są reżyserzy, którzy twierdzą, że nie muszą zwracać uwagi na publiczność, bo najważniejsze jest wyrażenie samego siebie. A mi zależy na publiczności. Czasy są ciężkie, ludzie prowadzą trudne życie. Kiedy przychodzą wieczorem do teatru, oddają ciężko zarobione pieniądze na bilet, nie jest dla nich takie ważne, że jestem wielkim artystą i buduję na scenie wielkie wizje. Widz chce zobaczyć dobrze opowiedzianą historię, pożyć życiem bohaterów. Przecież do teatru chodzi się po to, by pośmiać się i popłakać. Jeżeli widzowi nie udaje się emocjonalnie zbratać z aktorami, to po co w ogóle chodzić do teatru? Za emocje ludzie płacą biletem do teatru. Dlatego zawsze powtarzam swoim aktorom, żeby mieli szacunek do widza. Bo od niego zależy nasze życie. Nie możemy go bagatelizować. Dlatego wymusiłem, aby cały nasz personel obsługujący teatr, od kasjera do osoby wskazującej miejsce na sali, wstawał i kłaniał się każdemu widzowi. Witać z uśmiechem, być miłym, proponować bilety na ten czy inny spektakl.

U nas też są dobre sztuki, ale ponoć drogie. U pana jest tanio?

- Od 300 do 1000 rubli. Spektakle premierowe są droższe, bilet kosztuje około 100 złotych, czyli całkiem drogo. Ale bilet na spektakl dla dzieci to już równowartość 30 złotych.

A jak to się ma do zarobków w Jekaterynburgu?

- Emerytura to 10-11 tysięcy rubli. Czyli bardzo mało. Średnia płaca u nas to już 40-50 tysięcy rubli, moi aktorzy zarabiają 25-30 tysięcy. Mogliby zarabiać u mnie więcej, ale zawsze mają możliwość pracy w filmie, w telewizji, pracy z dziećmi. Przed swoimi aktorami chowam pieniądze, a później bach! - kupuję im mieszkanie albo zbieram pieniądze na wyjazdy. Teraz, gdy przyjadą do Warszawy, to pokażę im tanie sklepy, second handy (śmiech). Rozumiem, że są młodzi i chcą dobrze wyglądać, zjeść dobrze, odpocząć, ale przecież bez sensu dawać im fortunę, bo zaraz nie będą mieli pieniędzy. Artyści przecież są jak małe dzieci.

Pana artyści, co wiem tylko po maratonie na YouTube, są wyjątkowi. Od Olega Jagodina nie da się oderwać oczu. Jak pan go znalazł?

- Będzie grał tu cztery główne role. W "Tramwaju zwanym pożądaniem" Stanley'a Kowalskiego, w "Borysie Godunowie" rolę tytułową, Hamleta oraz Łopachina w "Wiśniowym sadzie". A jak go znalazłem? Kiedy pracowałem jeszcze w państwowym teatrze, potrzebowałem młodych artystów na scenę dla masowego widza. Poprosiłem o kogoś dyrektora teatru i on wskazał mi Olega. Podpatrywałem go, chociaż grał raczej drugoplanowe role, ale widać było, że bardzo poważnie podchodził do pracy. Zapalały mu się do gry oczy. W każdym kolejnym przedstawieniu dawałem Olegowi coraz bardziej znaczącą rolę, aż w końcu w moim "Romeo i Julii" zagrał Romeo. Wtedy w końcu zrozumiałem, że Oleg na wieki pozostanie moim artystą. Jak tylko założyłem swój teatr, Oleg złożył wypowiedzenie w Teatrze Dramatycznym i przyszedł do mnie. Wiedział, że będziemy zaczynać od niczego. Praca z nim daje wiele radości. W zeszłym roku wystawialiśmy "Martwe dusze" i Oleg fenomenalnie zagrał Pluszkina, wcielił się w bandytę rodem z lat 90. Przyszedł na pierwszą próbę z idealnie wyuczonym tekstem, ale zrobił to po swojemu. To najprawdziwszy artysta. Siedzę na próbie i patrzę, a za mną siedzi na sali stara i doświadczona artystka i płacze. Ja czułem to samo. Po prostu to, co robi Oleg, porusza do niemożności.

A ilu artystów jest w pana trupie?

- 36 aktorów. Do tego 34 osoby personelu pomocniczego. Wiele osób musi pracować w moim teatrze, aby to wszystko utrzymać. Z aktorów osiem osób to moi byli uczniowie z aktorstwa i dramaturgii na Instytucie Teatralnym, gdzie wykładam. Ale też bardzo dobrzy aktorzy są tu, w Teatrze Studio. Szczególnie zadowolony jestem z Eryka Kulma, młodego aktora z warszawskiej szkoły teatralnej, którego wybrałem spośród 90 osób do "Rewizora", którego reżyseruję. On pracuje na poziomie wspaniałych aktorów Teatru Studio, jak np. Krzysztof Stelmaszyk czy Łukasz Lewandowski.

A jak panu ogląda się rosyjskie sztuki w polskim wykonaniu?

- Obejrzałem dziewięć sztuk w Studio. Polacy robią przedstawienia bardzo bliskie rosyjskiemu teatrowi. Widziałem teatr francuski, pracowałem w niemieckim, ten akurat jest bardzo racjonalny, sztuki robione są głową, a nie uczuciem, z sercem. Polacy są bardziej podobni do Rosjan i dlatego o wiele łatwiej mi się z nimi pracuje. Pracują emocjami, nie ma momentów jak w zachodnich teatrach, gdzie aktor musi się zastanowić, przygotować. Działacie bardziej impulsywnie, emocjonalnie. Bardzo mi się zresztą podoba to, że Agnieszka Glińska robi taki rosyjski teatr. Chociaż sam jestem narodowości ukraińskiej, ale jestem człowiekiem kultury rosyjskiej. Moja mama była Rosjanką, tata Ukraińcem. Bardzo mi się podoba to, że w Teatrze Studio duża część repertuaru to klasyka rosyjska - "Anna Karenina", "Oniegin". Jest w tym przemyślane działanie Agnieszki Glińskiej, bo przecież trudno nie widzieć, że stosunki polsko-rosyjskiej są dosyć napięte w tej chwili, a ona działa jakby przeciw tej fali. Przecież polityka to jedno, a teatr i sztuka to całkiem druga rzeczywistość.

Jeśli już jesteśmy przy polityce - jest pan świadomy, że mogą pojawić się negatywne komentarze, gdy festiwal już się zacznie?

- Myślę, że pojawią się komentarze, które nie będą związane ze spektaklami. Podniosą je ludzie, którzy nie patrzą trzeźwo na teatr, ale przez polityczne okulary. Jestem do tego przygotowany, nawet swoich aktorów starałem się przygotować do możliwych złych recenzji. Jednak bardziej mnie obchodzi to, czy na festiwal przyjdą widzowie. To, co napiszą gazety, to inna rzeczywistość. Niedawno wystawiałem sztukę w Teatrze Wybrzeże i zebrałem bardzo złe recenzje, które wynikały bardziej z sytuacji politycznej, bo sam spektakl był przepiękny. Mieliśmy tam 100-metrowy basen na scenie, w nim chodzili aktorzy, było wspaniale, a recenzje - tragedia. Jednocześnie zaplanowano na wrzesień dwa przedstawienia, ale po prośbach widzów wstawiono do repertuaru jeszcze trzecie. Ludzie zapełnili całą salę, siedzieli na schodach. Zapytałem aż dyrektora o to, czy ludzie nie czytają recenzji. Okazało się jednak, że najważniejsze były opinie przekazywane między ludźmi. A te były bardzo dobre. Dlatego też mam nadzieję, że i tu uda nam się zebrać jak największą publiczność festiwalu.

Są szanse - w Teatrze Ateneum bilety na pana sztukę "Merilyn Mongoł" trudno dostać.

- Wiem o tym. Nie widziałem nawet tego spektaklu, ale znam aktorów i wiem, że to musi być dobre przedstawienie.

Pan napisał ponad 100 sztuk...

- 108 czy 110. A na polski przełożono chyba sześć.

Pan lubi wystawiać swoje dramaty?

- Oczywiście nie wszystkie wystawiam. Reżyseruję te, którymi nie są zainteresowane inne teatry. Jeśli podoba mi się moja sztuka, bo rozumiem jej logikę, czuję najbardziej ten konflikt, który ją napędza, bohaterów, a inny teatr to czyta i nie widzi tego, to w takiej sytuacji rozmawiam ze swoimi aktorami, pokazuję, co za tym stoi. Wtedy nam się udaje. Wiele moich tekstów gramy w moim teatrze, np. "Tutenchamon", "Amigo", "2+2", może 8-10, więc jakoś mi tak niechcący wychodzi teatr autorski.

Niektórzy krytycy piszą o pana teatrze, że jest psychologiczny. Jak pan mówił - do śmiechu i łez. Ja zwróciłam uwagę na scenografię, bardzo współczesną. Nawet do klasyki. U Wyrypajewa nie ma czwartej ściany a u pana?

- U mnie musi być czwarta ściana sceny. Widz musi mieć poczucie patrzenia, bo jest po to, by obserwował ludzi - aktorów. Kiedy zaczynałem swój teatr, poprosiłem artystę plastyka o zaprojektowanie scenografii. Gdy usłyszałem jego cenę, a wtedy naprawdę nie miałem pieniędzy, to pomyślałem, że muszę scenografię zrobić sam. W Jekaterynburgu codziennie jestem na wielkim chińskim bazarze. Jestem wdzięczny Chińczykom, bo oni mają tak niesamowite pomysły teatralne, dają je już na rynku. Pamiętam, że kiedyś szedłem i zobaczyłem kiczowatego plastikowego ptaka, który po klaśnięciu w dłonie piszczał, machał ogonem i świecił oczami. Przystanąłem, popatrzyłem i nie mogłem się nadziwić bezsensowi czegoś takiego. Poprosiłem sprzedawczynię o 200 sztuk tych ptaków, za co była mi bardzo wdzięczna, bo kiedy by się jej udało sprzedać coś tak głupiego. Zawiozłem to do teatru, rozstawiłem na scenie i poprosiłem o ciszę. Artyści byli na widowni, ja klasnąłem i zrobiło się przerażająco, jak w horrorze, gdy te 200 sztuk ptaków zaczęło piszczeć i błyszczeć. Wykorzystałem ten efekt w przedstawieniu "Amigo" przy motywie pawich piór, który łączył piękno i deformację w jednym. Lubię sam wymyślać scenografię. To jest po prostu dobra zabawa. W Polsce pracuję ze scenografką Justyną Łagowską, z którą przygotowujemy scenografię, kostiumy. Jeździliśmy z nią któregoś dnia rano na rynek do Lublina, żeby znaleźć dywaniki z jeleniami, łabędziami, rękodzieło babć. Nakupowaliśmy tam mnóstwo takiego barachła, którego nie da się wymyślić, a ono gdzieś samo z siebie żyje. Do tego udało się jeszcze nam z tymi babciami targować. Po prostu niesamowita frajda.

Dlatego pana spektakle są bardzo kolorowe.

- Kocham teatr, nie mam innego życia niż to w teatrze. I chciałbym, żeby teatr dawał radość ludziom. Tutaj chodzę codziennie do TKMaxxa. Kupiłem tam już mnóstwo spódnic, jakieś błyszczące sukienki, mam już pół mieszkania rzeczy. Po przyjeździe z Polski w Jekaterynburgu będę wystawiał "Ryszarda III" i chciałbym, by moi aktorzy występowali tam w bardzo szykownych, po hipstersku skrojonych rzeczach w pierwszym akcie. A w drugim akcie będą to wszystko niszczyć, nastąpi katastrofa, jak to u Szekspira. Fotografuję te wszystkie ciuchy i wysyłam zdjęcia moim aktorkom. Oczywiście już nie mogą się doczekać przyjazdu do Polski. Przebierają nogami do przymierzania całego tego bałaganu.

Ale pana sztuki są nie tylko śmieszne, tylko, jak u Gogola - i śmieszne, i straszne. "Merilyn Mongoł" jest dobrym przykładem.

- Mam ogromny szacunek do tragikomedii. W tym momencie [w "Merilyn Mongoł"- red.], kiedy bohater krzyczy "Boże, Boże, przyjdź" i zaczyna się trzęsienie ziemi, moim zamiarem było przedstawienie tego, że stary świat, który jest nie do zniesienia, się rozpadł i pojawił nowy. Kiedy świat ludzi jest nie do wytrzymania, kiedy ludzie już dalej tak nie mogą, trzeba czegoś nowego.

Dla mnie ten spektakl był też polityczny...

- Oczywiście. Ale też polskie spektakle na podstawie tego dramatu nie mają tego rosyjskiego kolorytu - bałałajki, samowaru. Wasze przedstawienia są opowieścią o samych Polakach. O ich historiach - bezrobociu, samotności, alkoholizmie.

Czy Jekaterynburg jest dla pana modelowy, to pana laboratorium do sztuk?

- Tak, tak, naprawdę bardzo ładne miasto. Zaczęło się rozwijać, jest dużo kultury. Przez ostatnie 5 lat pojawiło się w nim dużo wysokościowców. Stare budynki sąsiadują ze starymi. Oczywiście nie wszystko jest różowe. Zawsze też powtarzam, że jestem jak Kazach - co widzę, to i opiewam. Mamy takie przysłowie w Rosji. Kazach jedzie na koniu po stepie na koniu i śpiewa: widzę górę, a tam ptak przeleciał, ludzie sobie poszli. Ja też tak mam. W moich sztukach opisuję życie tych ludzi, których widzę i widziałem, sam tak przecież długo żyłem - w głodzie i chłodzie. Moja siostra z ojcem żyją na kazachskiej wsi i żebym im nie pomagał, to byłoby z nimi bardzo źle. Ja to znam z autopsji i chce mi się pisać o tych ludziach. Taka jest tradycja rosyjskiej literatury, jak to powiadał Puszkin: wzywanie miłosierdzia dla ludzi, którzy upadli. Prosił o miłość do małego człowieka. U Dostojewskiego mamy też "Skrzywdzonych i poniżonych".

Czuje się pan wielkim twórcą, rosyjskim Almodóvarem?

- Wielkim to mogę być dopiero po śmierci. Teraz trzeba po prostu pracować i tworzyć, a później niech będzie, co będzie. Teraz to nie myślę o tym.

Jeszcze zapytam o pana czapkę - znak rozpoznawczy, bo przecież jestem etnografem. Dużo ma pan ich w teatrze?

- Tak, ja mam ich bardzo dużo, do tego je uwielbiam. Ta na mojej głowie jest uzbecka. W Polsce uszyłem sobie kilka. Ale to nic poważnego, taki znak bohemy (śmiech).

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji