Fredro odmładza
Biorąc się w Łodzi za ograną i poczciwą (na pozór tylko, na pozór!) krotochwilę najlepszego polskiego komediopisarza, Agnieszka Glińska (tegoroczna laureatka Paszportu "Polityki") przyjęła, jak się zdaje, to samo założenie, które rok wcześniej przyświecało Grzegorzowi Jarzynie przy pracy nad "Magnetyzmem serca". Oboje spostrzegli, że stary Fredro, gdy zeń zedrzeć cienką, fałszywą pozłotę błahej ramotki, okazuje się mądrym i bystrym, ani nie naiwnym, ani nie anachronicznym obserwatorem świata. Godnym lepszego losu niż zalegalizowane wagary, czyli granie dla szkolnej dziatwy. Szukanie współczesnych walorów w dziele hrabiego Aleksandra zaprowadziło jednak parę inscenizatorów na całkiem rozbieżne ścieżki.
Grzegorz Jarzyna (a ściślej Sylvia Torsh, jego odmłodzone, damskie wcielenie) próbował(a) w warszawskich Rozmaitościach na kanwie "Ślubów panieńskich" opowiedzieć, jak zmieniało się działanie owego miłosnego magnetyzmu od czasów Fredry do dziś. Od wymuskanych surducików i bielutkich sukien panien i kawalerów z XIX-wiecznego dworku po współczesną bezceremonialność i chamstwo, z modernistyczną rewolucją, freudyzmem, emancypacją etc. po drodze. Tak zakrojony zamysł musiał się jednak wiązać z rozsadzeniem struktury utworu i zastąpieniem jej paradą efektownych acz powierzchownych skojarzeń. Reżysera to nie peszyło; tasując obrazki wysyłał - ustami Radosta - ku widowni butny komunikat: "ja się tu nie znudzę", publiczność zaś, też czaderska, kwitowała to zapewnienie owacjami.
Agnieszka Glińska w łódzkim Powszechnym nie próbuje ani rozsadzać świata "Dam i huzarów", ani dopisywać mu po półtorawieczu ciągów dalszych. Woli bez uprzedzeń wczytać się w ten świat. I - odwrotnie niż reżyser(ka) "Ślubów" - pokazać, jak nie zmieniła się moc odwiecznego magnetyzmu serc, niepodatna na obyczajowe zawirowania.
Do dworku zamieszkanego przez kilku samotnych panów zjeżdża w siedem powozów damski oddział szturmowy. Panie są, jak to się dziś mówi, na musiku; upolowanie męża (dla wychowanki, dla siebie) jest dla nich kwestią dostatku bądź nędzy. Aliści prócz trzeźwej kalkulacji wiedzie je tutaj coś jeszcze... Panowie sprawy męsko-damskie całe życie załatwiali po huzarsku: "póki dobrze, póty miłość", a na starość utonęli w starokawalerstwie po uszy, wywożąc kłusem z majątku wszelkie białogłowy. Wszak i im nie wychłódło całkiem! Żadna z przybyłych amazonek nie jest demonem seksu, żaden z rozmamłanych gospodarzy nie miałby szans na pierwszego amanta w powiecie. A jednak w powietrzu zaczynają strzelać iskry, gęstnieje erotyzm biorący we władanie wszystkich obecnych, poza może dokumentnie ogłupiałym kapelanem. Erotyzm życiowy, codzienny, rodem nie z pornosów, ale i nie z naiwnych romansów, pełen gaf, niezręczności, niedopowiedzeń i wstydu, niefryzowany i nieheroizowany. Ale nieodparty. Fredro cudnie widzi jego komiczne strony, bywa w miłosnych portrecikach bezlitośnie złośliwy. Ale jednocześnie maluje je ciepło, z sympatią dla tych klujących się choć na chwilę uczuć, późno bo późno, lepiej późno niż wcale.
Tematem "Dam i huzarów" jest ten sam magnetyzm, o którym żarliwie mówi Gucio w "Ślubach"! Tylko trzeba się do niego dokopać. Trzeba żmudną pracą doskrobać się żywych uczuć pod warstwą sztamp i łatwizn, jakimi nasz teatr od lat zwykł niemęcząco odwalać klasyczne sztuki. Trzeba chcieć szukać rzeczywistych motywacji postaci, bez poprzestawania na gotowych szablonach subretek, komicznych matron, jowialnych wojaków, pierwszych naiwnych e tutti quanti. Rzadko komu się chce. Glińskiej się chciało. I jej aktorom też.
Ot, panna Aniela, której dzwonki ostrzegawcze biją na alarm i która dla za-mążpójścia zaciągnęłaby się nawet do legii cudzoziemskiej. Widywałem efektowne kreacje w tej roli, zawsze jednak ocierające się o błazenadę; nie najmłodsze aktorki w przesadnych umizgach karykaturowały zalotniczkę. W Łodzi gra tę postać filigranowa i fertyczna Barbara Lauks; o karykaturze nie ma mowy. Jej Aniela to wdzięczna kobieta imająca się w niecierpiącym zwłoki celu zabawnych i szalonych podstępów, zdeterminowana, brawurowa, trochę przerażona łgarstwami, w które brnie, trochę sama nimi rozśmieszona. Aż chce się kibicować jej huzarskiej szarży na wojaka o poczciwej, pustej głowie, sympatycznie granego przez Krzysztofa Baumana. A Major swatany z cztery krzyżyki młodszą dziewczyną? Zazwyczaj oglądamy mdłego, szlachetnego męża o gołębim sercu, który po chwili zapomnienia przykładnie wraca na drogę cnoty (widziałem też drugą skrajność: lubieżnego chama, który tylko czekał na okazję). W łódzkim spektaklu Major Zbigniewa Szczapińskiego po gorącym spotkaniu z nic nie rozumiejącą nastoletnią gąską (świetny debiut Karoliny Łukaszewicz) po prostu młodnieje. Literalnie: prostują mu się plecy, jaśnieje twarz, gesty nabierają dynamiki i energii! Jest w tej przemianie moc promieniująca na całe widowisko, moc magnetycznego erotyzmu, której niepotrzebne już żadne sceniczne wsparcie: ani tyrady, ani grepsy.
Nie zawsze ten ton daje się utrzymać. Są sceny - choćby monolog Remba w finale - gdzie do głosu dochodzą wszystkie sztampy, których skutecznie dawało się dotąd uniknąć. I wtedy czar pryska, magnetyczne iskry znikają. Co więcej, "Damy i huzary" Agnieszki Glińskiej nie przejdą pewnie do dziejów scenicznych Fredry jako spektakl interpretacyjnie odkrywczy. Ale też nikt sobie tu takich ambicji nie rościł. Reżyserka po prostu porządnie i lojalnie przeczytała z aktorami komediowy tekst. Bez czołobitności i bez pietyzmu, obyczaje i realia epoki ważąc sobie nader lekce (Grześ grany przez ciepłego jak zwykle Michała Szewczyka nuci pod nosem... "Pierwszą Brygadę"). Bo i nie huzarskie mundury i damskie koafiury są tu przedmiotem uwagi, lecz ludzie wbici w owe stroje i peruki. Sympatyczni ludzie w śmiesznych sytuacjach, bliscy widzom przez swą zwyczajność i wiarygodność. Nie ma lepszego klucza do podobnych utworów.