Artykuły

W co tu biją?

Wchodzi się tu jak na "Dzia­dy", tyle że tam, gdzie wy­siadywali "żebracy", teraz płaci się za program po­wabnym "milicjantkom" (nawet napiwku dać nie wypada, 1:0 dla teatru!). Dalej jest ciemność na widowni i trzeba sobie wymacać miejsce nie numerowane. Na scenie coś się kotłuje w mroku, "co to bę­dzie, co to będzie?". Nie czekamy długo. Już światła biją po oczach, nagłośniająca aparatura szaleje, za­czyna się cyrkowa parada złodziei.

Zabawę w policjantów i złodziei znacie? No to posłuchajcie - powie­działby unowocześniony teatralnie pan Jowialski. Czytając w "Dialogu" nowelę filmową Marka Piwowskie­go "Przepraszam, czy tu biją?" moż­na by sobie odbiegać w refleksje nad trudnościami przeniesienia na grunt polski schematów kryminal­nych z Zachodu, albo bawiąc się tekstem wietrzyć szansę Piwowskie­go, że wyjdzie z niego polski de Filippo. Cóż, Włosi to my nie jesteśmy, ani w wersji neapolitańskiej (przy­pomnijcie sobie znakomitego Toto!), ani tym bardziej w tej zamerykani­zowanej. Wszelako, teoretycznie rzecz biorąc, w podobnej sytuacji byli komediopisarze naszego Oświe­cenia, gdy schematy kosmpolitycznc zaprawiali ziarnkiem uwierającej polskiej specyfiki... Nikt przecie dziś nie powie, że nasi opisywacze "mar­ginesu" naprawdę dosiedli tematu. Przeciwnie, tematy są wciąż jesz­cze obok: w mikromechanizmach i układach, które możemy sobie ulgo­wo nazywać reliktowymi. "Neapol, miasto milionerów"?. A czemu nie Targówek albo jakieś symboliczne Milanowice? Rozmarzonych milionowo nie brak dziś i u nas, ani skutków takiego rozmarzenia. Tak więc szan­sa na zawiesistą satyrę jest. Właśnie teraz, dopóki proces żywiołowych przemieszczeń socjalnych stwarza ty­le postaw improwizowanych, litera­turze pjpulistycznej tak już spoczciwiałej, mogą na jakiś czas odrosnąć pazurki. Wręcz gogolowskie.

Oczywiście Ryszard Smożewski ja­ko inscenizator "Przepraszam, czy tu biją?" w Teatrze im. Solskiego w Tarnowie (występy gościnne w Sta­rym Teatrze) fascynował się czymś zupełnie innym. Ten rasowy dzienni­karz i rzutki organizator "połknął bakcyla teatru" i chciałby się mu, teatrowi, jak najhojniej zrewanżować za wszystkie przyjemności, których w nim doznaje. Stąd kurs na roz­maitość, koncepcje, nowe drogi. Ro­bił, wcale interesująco, teatr faktu, ratował, jak mógł, różnych spoczciwiałych klasyków koncepcjami, ale prawdziwie własną formę osiągnął w widowisku ludycznym. "Złoty chło­pak", teraz (idąc za ciosem) "Prze­praszam, czy tu biją?". Niech sobie Piwowski szuka do filmu realiów, niech go nasyca barwami i paradok­sami powszedniości. Smożewski łapie w lot okazję na "teatr teatralny", i to bogaty, z dużą techniką, jak w cyrku czy wesołym miasteczku. Pro forma stawia się tu problem mo­ralności całej tej kryminalnej roz­grywki (bo teatr bez problemów mo­ralnych to jak pies bez ogona), lecz jaka może być problematyka moral­na w świecie fantomów, bez psychologii i charakterów? Smożewski aranżuje scenariusz na głosy, na bo­gaty i zmienny ruch, na elektroakustyków, oświetleniowców i ich wspa­niałą aparaturę. Potrzebni mu są cyrkowo zręczni estradowcy (niech­by nawet trochę amatorzy, lepsza zabawa), aktor budujący postać mógłby tu właściwie pójść do domu.

...Scenka prucia kasy (w ostrych światłach), scenka parademarszu zło­dziei, scenka gimnastyki więziennej pod gwizdek milicjanta - prawie bracia Marx. Obok zaś, po drugiej stronie sceny, dżudocy, czempioni ze szkolnego klubu trzepią się nawza­jem o ziemię, bez przerwy, z ofiar­nością właściwą tylko młodym entu­zjastom. I reflektory, i rytm, i hałas jak w dyskotece...

To jest jakaś forma, ta jednoczesność działań i miejsc scenicznych, ten rapsodyczny fason ballady ser­wowanej na głosy, z wesołą nonsza­lancją dla wszelkiej psychologii i prawdy sytuacyjnej. Wykonawcy (najwłaściwsze tutaj słowo) mają tylko z biglem markować czynności danej scenki (z różnymi dodatkowy­mi szpryncami dla ornamentu), żeby zaś całość miała swadę i w ogóle żeby było klawo, to już bierze na siebie aranżer. On jeden tu może stworzyć kreację: kalejdoskop form, suitę rozmaitości dla swoich w domu i dla gości. I to jest osiągnięte.

Gdybym teraz miał być Marią Czanerle dyr. Smożewskiego pisałbym o aktorze-nadmarionecie Craiga, o drodze poprzez Planchona do Brechta i teatru epickiego (ballada na głosy!) etc. Rzeczywiście, akcja jednoczesna w różnych miejscach sceny wyklucza psychologizowanie: zapatrzysz się w jedną stronę, to ci umknie coś waż­nego gdzie indziej. (W tym sensie Leon Schiller pokpiwał sobie kiedyś na pewnym spektaklu: "Życie pry­watne statystów krakowskich...") Nawet opera chińska unika jednoczesności akcji, przestrzega kolejno­ści epizodów, żeby widzom nie urwał się przebieg psychologiczno-moralny. Ale w zabawie karnawałowej lub w wesołym miasteczku to nie gra roli. Byle się coś działo, choćby było puste. W "Złotym chłopcu" Smożewski był jednak do pewnego stopnia skrę­powany konstrukcją dramatyczną sztuki, tym razem sam sobie przy­sposobił scenariusz, miał wolne ręce i osiągnął swoistą doskonałość. Nie wiem, czy to go martwi, że pustą. Czy tę pustkę w ogóle dostrzega. Może tak właśnie pojmuje "bakcyla teatru"?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji