Fredro w klimacie tegorocznego święta teatru
Tegoroczny Międzynarodowy Dzień Teatru w Elblągu skwitowano inscenizacją "Dam i huzarów". Przedsięwzięcie repertuarowe - czego ukryć było niepodobna - miało charakter zastępczy, ponieważ mizeria finansowa teatru uniemożliwiła realizację zaplanowanej na marzec "Historii o chwalebnym zmartwychwstaniu" Mikołaja z Wilkowiecka. Salwowano się więc - co stanowi zwyczaj teatrów znajdujących się w biedzie - Fredrą, radykalnie obniżając koszty wystawienia. Sięgnięto zatem również do porządnie przywiędłych już kostiumów sprzed kilkudziesięciu lat - tych samych, w których zespół jeszcze Jacka Grucy tą właśnie komedią uruchamiał w r. 1976 kierat sceny Teatru Dramatycznego. Zarządzono też i inne oszczędności, między innymi te, że ani reżyser spektaklu Antoni Baniukiewicz, ani scenograf Zygmunt Prończyk nie wzięli przysługujących im za realizację honorariów. Ale z sytuacji wymuszonej - co sympatyczne - uczyniono też cnotę, akcentując więzi z tradycją teatru sprzed 23 lat i przypominając momenta tamtej inauguracji działalności sceny. Postarano się też - co także było ogromnie miłe - o obecność w Elblągu samego Jacka Grucy, znanego młodszym pokoleniom odbiorców elbląskich już tylko z historii Teatru Dramatycznego i z legendy.
Tak więc w okolicznościowej dorocznej uroczystości, która tym razem (innowacyjność nader kontrowersyjna) poprzedziła spektakl, witano owacyjnie Jacka Grucę przemawiającego do publiczności tekstem dyrektora filharmonii z "Rzeźni" granej tu przed 23 laty, ale nie kryjącego wzruszenia. Dano też miejsce rytuałowi święta z właściwym dlań odczytywaniem życzeń pod adresem teatru, prezentacją sponsorów, rozdawaniem nagród, fetowaniem laureatów dorocznego młodzieżowego turnieju wiedzy o teatrze etc. etc. Nagrodę prezydenta Elbląga za działalność artystyczną otrzymał aktor Włodzimierz Tympalski. Wzbogacił też tę część niespodziewany mały recital piosenek retro w wykonaniu Beaty Przewłockiej, która zaskoczyła widownię dojrzałą i wcale nie amatorską wokalistyką.
W każdym razie było w teatrze uroczyście, gromko, wylewnie, a miejscami nawet serdecznie. Jak to się dzieje - kołatało się niektórym spektatorom po głowach - że przy tylu serdecznych przyjaciołach, orędownikach teatru, wspomożycielach i sponsorach Teatr Dramatyczny pod względem finansowym ledwie dyszy? I że owe doroczne rytualne komplementy, sążniste oracje z koszami kwiatów, medalami (i tym razem takowych nie zabrakło), ściskaniem rąk i defiladowaniem po scenie rozlicznych przyjaciół teatru - nie przekładają, się jakoś na rzeczywiste, stabilizujące działalność teatru wsparcie finansowe.
Sam spektakl - choć teatr dysponuje tylko takimi środkami i siłami (także wykonawczymi), jakimi dysponuje, był sukcesem zespołu. Po szeregu pierwszych scen, kiedy i aktorzy, i publiczność - znużeni przydługawa uroczystością oficjalną - nie znajdywali ze sobą kontaktu, zabrzmiewał jednak humor właściwy Fredrze, przedstawienie nabrało rumieńców i rozległy się oklaski. Stało się tak - sądzę - dlatego, że wcześniej czy później musiał dojść do głosu komiczny nerw zespołu - tym razem sterowany sprawną ręką reżysera, widoczną i w opracowaniu poszczególnych sytuacji, i w interpretatorstwie aktorskim.
Przedstawienie jest żywe, dowcipne i pełne świeżości. Dynamizuje je zintensyfikowanie ruchu scenicznego, który roztętnia całą scenę, znajdując uzasadnienie i w dramaturgii akcji, i w animuszu huzarów i przede wszystkim w zaborczości fraucymeru zarządzającego okupację siedziby wojaków, .
O powodzeniu scenicznym "Dam i huzarów" zawsze rozstrzyga staranność i dokładność opracowania poszczególnych scen, umiejętność wygrywania rozlicznych podtekstów i dwuznaczności oraz puent. Pod tym względem przedstawienie nie przynosi zawodu, iskrzy się rozwiązaniami celnymi, które łowimy z satysfakcją, poddając się zabawie. Ogromnie jednak liczy się wykonawstwo, ponieważ komedia ta stoi wyrazistymi, soczyście określonymi i pysznie uformowanymi typami postaci, z których wszystkie obrosły znakomitą i bogatą tradycją wykonawczą. Antoni Baniukiewicz, powierzając role "Dam i huzarów", nie miał wielkiego wyboru, trafił jednak szczęśliwie. Dotyczy to w szczególności wykonawców ról Orgonowej (Maria Makowska - Franceson), Majora (Tadeusz Sokołowski), Grzegorza (Kazimierz Tałaj) czy Rotmistrza (Lesław Ostaszkiewicz), grających lepiej niż poprawnie, przydających figurom Fredry znamion indywidualnych i dysponujących szczególną energią komiczną. Nie wątpię też, że właśnie te role silniej utrwalą się w pamięci odbiorców.
Opracowanie plastyczne Zygmunta Prończyka (architektura dwojga symetrycznie rozmieszczonych drzwi oraz rozgadana rekwizytornia prowincjonalnego obejścia dworku szlacheckiego) stanowi oprawę zarówno funkcjonalną jak i wspomagająca karykaturalne materie tekstu Fredry. W sumie - choć poprzestaję na uwagach bardzo ogólnych - widowisko nie przynosi ujmy teatrowi Elbląga, który właśnie zbiera siły, by zmierzyć się jeszcze w bieżącym sezonie z zadaniem nietuzinkowym, jakim jest "Transatlantyk" Gombrowicza.
PS.
Z niesmakiem i wstydem - a myślę, że w odczuciu tym nie jestem odosobniony - przyjąłem inicjatywę wprowadzenia na ściany widowni krzykliwych reklam, zalecających usługi elbląskich sprzątaczy oraz producentów obuwia. Ze wstydem, ponieważ inicjatywa ta drastycznie narusza - o czym kto jak kto, ale ludzie teatru powinni wiedzieć - podstawowy element godności i tradycji sztuki teatru, któremu sprzeniewierzać się nie wolno. Nie najlepiej też świadczy o sponsorach, jeżeli wymuszają na teatrze taką nieobyczajność. Przyznanie ludziom teatru "medalu rozbicia województwa elbląskiego" (ki diabeł!) traktuję jako dowcip niezbyt licujący z powagą ustanawiających taki honor władz miejskich. Nie rozumiem też, dlaczego przewodniczącego Rady Miejskiej, wręczającego Jackowi Grucy upominek w postaci akwareli miejscowego plastyka (gest nader sympatyczny), nie stać na to, by wymienić nazwisko autora tego upominku czyli Zbigniewa Opalewskiego. Nadrabiam niniejszym to symptomatyczne przeoczenie. Smutno mi, że nieobyczajność ta, zadomowiona jeszcze w czasach PRL-owskiej arogańszczyzny, niestety zdradza istotę stosunku miejscowych notabli do sztuki środowiskowej - tego stosunku, któremu stara się zaprzeczyć rytualna tromtadracja na cześć tego, co de facto zostało z wolą elit poddane procesowi degradacji. Oj, nie uchodzi, tak, nie uchodzi... - jak powiedziałby kapelan z granej właśnie komedii Fredry.