Wąsy i pąsy
Jak dzisiaj wystawiać Fredrę, żeby to nie był "Teatr lektur szkolnych"? Próbom odpowiedzi na to pytanie poświęcono wiele energii, bezpośrednio na scenie nie wypadają one zazwyczaj przekonująco. No, oczywiście, teatr telewizji z czołówką doświadczonych aktorów, stylową inscenizacją gwarantuje to, co można by określić jako fredrowskie minimum: sympatyczną rozrywkę z odrobiną patyny. Na scenie o to trudniej: inscenizacja musi się zmierzyć z widzem bezpośrednio. Nie będzie na widowni śmiechu - a cała subtelność, całe wyczucie stylu weźmie w łeb.
Trudności rosną, im komedia bliższa farsy, a są nią niewątpliwie "Damy i huzary". Tu aktorska biegłość czy zręczność reżysera w prowadzeniu psychologicznych gier - takich, jakie prowadzone są choćby między "Mężem i żoną" - nie wystarczy. Farsa wymaga tempa, ostrych, wyrazistych barw i z pewnością nie zadowoli się lękliwym chichotem publiczności. Z drugiej strony - przeszarżowanie polegnie od własnej broni. I prędko znuży widza. Trzeba umieć trzymać ją na wodzy. A kto by dziś wiedział, jak te wodze utrzymać, gdy klasyczna farsa staje się gatunkiem zapomnianym?
Ryszard Major jest zbyt wytrawnym reżyserem, aby nie zdawać sobie sprawy z podobnie oczywistych wymogów i zagrożeń. Ale że w "Damach i huzarach" znalazł tym samym pewnego rodzaju wyzwanie dla siebie i zespołu Teatru Współczesnego - można się było spodziewać inscenizacji, która nie potraktuje Fredry jak scenicznego bibelotu. I rzeczywiście: szczecińskie przedstawienie jest teatrem żywym, dowcipnym, nawiązującym kontakt z widzem. Ale nie ulega też wątpliwości, że nie wszystkie, sygnalizowane wyżej, niebezpieczeństwa udało się w nim - szarżując - przeskoczyć.
Już pierwsza scena sygnalizuje kierunek, w którym zwrócił się reżyser, chcąc uniknąć nadmiernego skrępowania klasyką. Farsa w stanie czystym jest gatunkiem wymarłym, zdaje się mówić, tedy potraktujmy ją kabaretem. Oto huzarzy w zaciszu męskiej samotności: Rotmistrz (Jacek Polaczek) usiłuje otworzyć szablą konserwę, Porucznik (Mateusz Bejger) goli się elektryczną maszynką, a Major (Adam Zych) ustawia na parapecie doniczki z domową roślinnością. Dwie informacje dostajemy tu naraz: konwencja jest umowna, liczy się zabawa. To wiadomość pierwsza. Druga jest ciekawsza: w tej zabawie dużą rolę odegra męskie, wstydliwie ukrywane domatorstwo. To znak, że inwazja bab na koszary nie musi być kataklizmem. Bo jest podświadomie oczekiwana przez tych podstarzałych chłopców w mundurach.
Prawdę mówiąc ten element przedstawienia, podskórny, nie nachalny, podobał mi się najbardziej. Krył ton łagodnej, serdecznej drwiny, z jaką potraktowani są tu mężczyźni. Chroniący w huzarskich przyjaźniach tęsknotę za innym życiem, inną bliskością.
Bardzo ciekawie wygląda w tym świetle główna oś fabularnego konfliktu. Nagle, choć z podstępem, obudzony afekt, jakim Major (oczywiście postać sztuki, a nie reżyser) darzyć zaczyna Zosię (Katarzyna Bujakiewicz), okazuje się nie tylko przyczyną lawiny komediowych nieporozumień, ale źródłem doświadczeń, trochę lirycznych, trochę gorzkich, jakie przypadną w udziale staremu wiarusowi. Adam Zych, twardy jak huzar i nieporadny jak huzar, w kontaktach ze swymi siostrami potrafił z tej lekko tylko zaznaczonej w samej sztuce, a delikatnie podkreślonej przez reżysera psychologicznej sugestii uczynić wart uwagi składnik swej roli. Ostrość farsy zmiękczając lekką mgiełką melancholii. Znamienne zresztą, że choć w całym przedstawieniu konwencja jest punktem wyjścia do żartu z niej samej, tu reżyser nie tylko wycofuje się z kpin, ale i pogłębia nurt psychologicznej rozgrywki: scena rozmowy pomiędzy Majorem i Zosią, pełna kwestii, na stronie, zagrana jest powściągliwie, bez błazenady, niemal serio, a myśli bohaterów płyną spoza sceny, z magnetofonowej taśmy. Może się to wydać zabiegiem jeszcze bardziej sztucznym niż teatralny szept ku publiczności, ale reżyser podejmuje to ryzyko świadomie i osiąga cel. Uczłowiecza farsowe doświadczenie wąsatego wojaka i przydaje grze pomyłek smaku cierpkiej dojrzałości...
Co smakuje tym ciekawiej, im ostrzejszą szarżę preferuje reżyser w innych partiach przedstawienia. Kto wie, może właśnie poprzez ów kontrast (wzmocniony jeszcze liryczną muzyką Stalmierskiego) wątek romansowy zyskał taką wyrazistość? Trzeba zresztą zaznaczyć, iż Ryszard Major dobrze sobie radzi z romansową stroną sztuki. Okropnie zazwyczaj skonwencjonalizowaną miłość Zosi i Edmunda ukazuje dowcipnie i ładnie. Parodiując parę kochanków nie popada w skrajność - dzięki czemu młodzi są zabawni, ale nie śmieszni. Ich uczucie, choć stylowo-epokowe, ma w sobie tak potrzebną odrobinę świeżości: świetna jest scena rozstania z zapłakaną, wiercącą się w stu pozach na kanapie Zosią, gdy Edmund taktownie zmienia miejsce, z którego do niej przemawia, by nie przemawiać do... wypiętej pupy.
Gdyby jednak wyobrażać sobie szczeciński spektakl wyłącznie na podstawie dość subtelnie potraktowanych wątków miłosnych, to można by ulec złudzeniu, że Ryszard Major wystawił Woody Allena, a nie Fredrę. Tymczasem nie ulega kwestii, że przedstawienie zyskuje sobie widza głównie tym, że jest pełne ekspresji, rozpędzone a la "Kabarecik" Lipińskiej, pomysłowo drwiące z teatralnych ram. Pomaga w tym wspomniane już ogrywanie efektu obcości. Zwłaszcza towarzyszące damom służące wykorzystywane są przez reżysera w tej mierze: np. Zuzia (Beata Zygarlicka) a to depilatora użyje, a to zza cholewy gumiaka wyciągnie banana... O ile jednak w tych igraszkach z rekwizytem i konwencją reżyser zachowuje umiar, o tyle szarża w stylu kupą, mościa panny! zbyt ostra zda mi się chwilami, nawet jak na farsę.
Podobnie jak łamanie pewnych zasad ot, tak, dla zasady. Rozumiem i godzę się, że Zuzia jest kocmołuchem a la PGR. Ale, dalibóg, jeśli już Pani Amelia (Grażyna Madej) pojawia się przed huzarami w samej bieliźnie - nie wystarczy spointować tego jej przerażonym piskiem. Trzeba ją po prostu ubrać do następnej sceny. A tymczasem paraduje ona dalej w nieskromnych białościach... No, nie uchodzi, nie uchodzi! Bo wąsy wąsami, ale pąs farsie służy.
Że zacytuję samego Fredrę, a konkretnie Rotmistrza, który na sugestię Amelii, iż lubi ona czasem konia spiąć ostrogą - zapyta, chociaż huzar, z niepokojem: ostrogą, po co ostrogą?!
Zwłaszcza że i bez ostrogi udałoby się pewnie Majorowi (reżyserowi) udowodnić, że stary, dobry Fredro może bawić smacznie, a i z odrobiną męskiego, juchtowego stylu. Cokolwiek by zresztą rzec, przedstawienie to, oprawione w zgrabną, jasną scenografię Banuchy (biel ścian huzarskiego domu nadaje temu wnętrzu surowości, ale i coś ze wspomnianych wcześniej tęsknot niesie) ogląda się z przyjemnością.