Damy rozbiegane
Krotochwila Fredry ma bawić. Przede wszystkim jako pole walki dwóch światów: damskich fatałaszków i męskiego animuszu. "Damy i huzary", zrealizowane w Teatrze Współczesnym, bez wątpienia radują czymś więcej jeszcze. Są grą z konwencjami, w której stereotyp sztuki kostiumowej ściera się ze stylistyczną swobodą, a chwyty rodem z komedii mieszczańskiej z techniką videoclipowego rytmu obrazków.
Propozycja inscenizacyjna Ryszarda Majora ma w tym sensie posmak eksperymentu - nieco ryzykownego, lecz świetnie sprawdzającego się w kontakcie ze współczesnym widzem. Okazuje się, że tuż obok rekwizytów przeszłości - szabli, moździerza czy gwintówek - mogą pojawić się wizytówki naszej rzeczywistości - elektryczna maszynka do golenia, depilator, gimnastyczny kozioł czy konserwa o znanej powszechnie (nie tylko w Szczecinie) rybno-ryżowej zawartości. To już nie zwykłe "oko do publiczności", prosta aktualizacja wydarzeń, ale świadome zderzenie porządków, swoisty gwałt na normie obyczajowej epoki. To się podoba, bo przesuwa komediowy śmiech z intrygi czy dowcipu językowego ku czytelniejszej dziś dla odbiorcy grotesce.
Z tego samego powodu reżyser dopuszcza, by w kostiumie Fredrowskiej Pani Orgonowej (dynamiczna rola Niny Grudnik) pojawiła się - odpowiednimi środkami aktorskimi wydobyta - mentalność "Pani Dulskiej". Z podobnego kręgu inspiracji zdaje się czerpać, gdy z trzech prostych, acz sprytnych służących, czyni charakterystyczny tercet ekstrawaganckich kocmołuchów kuchennych. Aktorki nadzwyczaj sprawnie podchwytują intencje reżysera i w zdystansowanych wobec pierwotnego stylu farsy postaciach Józi (Joanna Matuszak), Zuzi (Beata Zygarlicka) i Fruzi (Magdalena Myszkiewicz) dają warsztatowe perełki lekkości, humoru i wdzięku wykonania.
Ryszardowi Majorowi udaje się rzecz niezwykle ważna - komponuje na scenie rozgardiasz kontrolowany, trochę kabaretowy, o dynamicznie zmieniających się obrazach. Rozbiegane i rozgadane damy stają się wulkanem kobiecości w pigułce. Pani Orgonowa (Nina
Grudnik), Pani Dyndalska (Iwona Kowalska) i Panna Aniela (Grażyna Madej) to białogłowy z charakterem, typowo dla niewiast swego stanu omdlewające, wylewające potoki słów, śmiało demonstrujące urazy do płci przeciwnej. Zosia (Katarzyna Buja-kiewicz) obdarzająca uczuciem Edmunda (Mateusz Bejger) ma prawo obok takich typów kobiecych czuć się zagubiona. Aby nie zatracić wyrazistości postacie zakochanych osłonięto jednak skutecznie parasolem młodzieńczego wdzięku i niewinności.
Sceny zbiorowe w przedstawieniu wydają się czytelniejsze niż odrębne dialogi kilku komediowych duetów. Wrażenie to powstaje zapewne dlatego, iż "zbiorówki" konsekwentniej zarysowują postaci huzarów, którzy "w kupie" mogą zachować odrębność i zademonstrować przynajmniej pozór odporu, jakiego w rezultacie nie są zdolni dać damskim wdziękom. Grupę żołnierską czyni szczególnie barwną postać Kapelena (znakomicie wyważona i typowo komediowa rola Zbigniewa Witkowskiego), a jeszcze zabawniejszą czynią ją na poły bezradni, na poły nieokrzesani Grzegorz (Robert Gondek) i Rembo (Wiesław Orłowski). W sytuacjach intymnych ostrze sprzeczności wyraźnie tępieje i oś dialogu nie ma trwałego zaczepienia. Tę swoistą niemożność udaje się jednak przekroczyć Adamowi Zychowi, który w roli Majora poszukuje czegoś więcej ponad demonstrację żołnierskiego stanu i udanie obdarza tę postać dużą wrażliwością. Do kanonu sprawności artystycznej zaliczyć można iskrzący emocjami duet Grażyna Madej (Panna Aniela) i Jacek Polaczek (Rotmistrz), lekko i niejako mimochodem żonglujący złożoną materią dwuznaczności erotycznych, umiejętnie wyprowadzający wszelkie podteksty z przestrzeni słowa w akcję. Właśnie nie w tekście sztuki, ale w akcji scenicznej umiejscowiono w tym przedstawieniu większość komicznych akcentów.
W 1925 roku Boy-Żeleński, recenzując "Damy i huzary", wystawiane w setną rocznicę premiery w warszawskim Teatrze Narodowym, pisał o rozkoszy płynącej z wsłuchiwania się w rytm dialogu, wczuwania w "przedziwne zmieszanie sentymentu z humorem" tej sztuki. I dodawał: "Gdybym miał władzę przelania w czytelników przyjemności, jaką mi ona daje, tłoczyliby się do sali Teatru Narodowego, aby zakosztować rzadkiej uciechy artystycznej."
Trawestując zdanie Boya - gdyby dana mi była zdolność przelania w czytelników radości jaką przyniosły mi szczecińskie "Damy i huzary", pobiegliby natychmiast do Teatru Współczesnego, aby rozkoszować się własnym, dawno nie słyszanym śmiechem.