Artykuły

Ja cię ozłocę

Dlaczego nie ma nas w kolorowych magazynach? My też mamy romanse i zachodzimy w ciążę. Czas ten świat opery jakoś odkurzyć. Z MARZENĄ LUBASZKĄ, sopranistką, rozmawia Iza Michalewicz.

Rozebrałyście się, cztery diwy, do naga.

- No tak.

Czy któraś z was miała jakiś...

- Opór? Nie! Wręcz przeciwnie! Chodziło nam raczej o łamanie stereotypów, że jak Händel, to mamy go od razu śpiewać na klęczkach. A tymczasem w tym Händlu tak naprawdę o niczym innym się nie śpiewa, tylko o seksie. Cały czas ktoś ma z kimś romans albo za chwilę będzie miał. Już byli w łóżku albo za chwilę pójdą. Uczucia wyłącznie krańcowe: miłość na zabój kontra nienawiść. Dosyć czarno-białe. Żadnego emocjonalnego cieniowania. Jak w "Modzie na sukces". I wszechobecne napięcie seksualne. Opery Händla po prostu pachną seksem, więc ten plakat zwyczajnie trafiał w sedno. Tłum na koncercie wypatrywał nagich śpiewaczek?

Ja byłam goła do połowy. Przez połowę pierwszego aktu stałam tylko w majtkach. Takich cielistych...

Ludzie baranieli?

- Tak. Szczególnie ciekawie było z orkiestrą. Scena była taka, że miałam stać tylko w tych majtkach, i jak się zaczynała uwertura, to dwójka tancerzy malowała mnie niebieską farbą, a potem kładła na płótnie, żeby stworzyć obraz. Potem mnie stawiali na postumencie i tak stałam przez większość tego aktu z cyckami na wierzchu, bokiem do publiczności. Następnie zaczynałam śpiewać. No, ale na próbach nie chodziłam nago. Do generalnej. Orkiestra gotowa, a reżyser mówi:

- Dobra, to się ustawcie. Więc ściągam płaszcz i kątem oka widzę spojrzenia z orkiestry, które mówią: - W ogóle mnie to nie interesuje, że ona stoi goła. Jakąś kusą koszulkę zakładałam już w trakcie śpiewania.

Lubi się pani rozbierać?

- Mogłabym cały czas.

Opera dzisiaj potrzebuje skandalu, a nie pudru?

- Tak. Bo wciąż bardzo dużo ludzi kojarzy barokowe granie ze strojami z epoki. Wszystko ubrane po zęby, pozapinane. Raz mi się rzeczywiście coś takiego zdarzyło i uważam, że nie ma bardziej aseksualnej rzeczy niż występowanie w takich ciuchach. Nie widzę powodu, dla którego nagle mam iść do opery, ubrać się w uniform i udawać, że nie mam cycków i dupy, nie uprawiam seksu, tylko jestem boginią, która śpiewa. Zresztą sama w życiu bym nie poszła na taki koncert.

"Dlaczego nie ma nas w kolorowych magazynach? My też mamy romanse, zachodzimy w ciążę. Czas ten świat opery jakoś odkurzyć" - mówiła pani jednej z lokalnych krakowskich gazet...

- Bo większość mediów w Polsce zachowuje się tak, jakby opery i muzyki klasycznej w ogóle nie było. Wszystko funkcjonuje na zasadzie niszy i niech sobie z tej niszy nie wychodzi. To jest ta nisza, gdzie śpiewaczki ważą dwieście kilo, mają rozwibrowane głosy i nie umieją ani wzruszyć, ani podniecić, ani dać żadnych emocji. W bardzo wielu miejscach opera wciąż jest zakurzona. Rolę Paminy ("Czarodziejski flet" Mozarta), która ma być zwiewna, piękna, eteryczna i sexy, śpiewa jakaś ciotka, która na dwudziestoletnią to już nie wygląda od lat przynajmniej trzydziestu. Po czym ma za partnera, czyli za swojego przyszłego kochanka, śpiewaka, który z kolei jest bardzo młodziutki. On ma ją nosić na rękach, a wyglądają jak babcia i wnuczek.

Ale może to nie jest ich wina.

- Oczywiście! To wina tego, kto wybiera ludzi do obsady. Po prostu Pamina jest na etacie w operze i musi ileś tych spektakli zaśpiewać. Na szczęście to się zmienia, bo kult ciała i świetnego wyglądu wkroczył także do opery. Tu też wszyscy chcą być młodzi i piękni. Grube diwy to relikt dawnych czasów. Niestety, funkcjonują jeszcze ciągle w zbiorowej wyobraźni: że jak śpiewaczka, to wielki cyc i kok z treską. A tymczasem większość moich koleżanek śpiewaczek to po prostu megalaski. Etaty jednak ciągle są. Ja nie wyobrażam sobie siebie na etacie: próby od rana do wieczora, ciągle ci sami ludzie wokół. Można się szybko zestarzeć. Bo dla mnie występowanie jest trochę jak narkotyk: z jednej strony euforyczne, a z drugiej mnie wykańcza i stresuje. Po każdym koncercie mam poczucie, że schudłam pięć kilo i muszę się napić wina. Zawsze mam też przed koncertem ciężką depresję i myślę, że to bezsensowna robota.

W Polsce jest operowa publiczność?

- Jest, tylko ciągle za mało się w nią wierzy. Że ta publiczność jest naprawdę ambitna, mądra, wrażliwa i chce słuchać właśnie takiej muzyki. Świetnie zagranej i podanej na talerzu Rosenthala, a nie na plastikowej tacce. Ludzie wcale nie chcą oglądać tych odpustowych klimatów z tanimi chwytami. Chcą słuchać muzyki, siedząc w wygodnych lożach, a w przerwie popijać dobre wino w kieliszkach z cienkiego szkła. Myślę, że stać nas już mentalnie na taki luksus. Że potrzebujemy go. Ale, niestety, w mediach ciągle chętniej pisze się o tym, że na przykład Donald Tusk lubi w wolnych chwilach kopać piłkę, a nie o tym, że jest melomanem i uwielbia gambistę Jordiego Savalla. Szkoda.

Pani, zdaje się, poderwała swojego profesora, który jest dzisiaj pani mężem. Niezły z pani numer!

- To było 16 lat temu. Spotykałam go najpierw tylko w korytarzu.

Jan Tomasz Adamus. Dyrygent. Orkiestra mu się zbuntuje.

- Ale to dopiero za parę lat! Kiedy go spotkałam, był jak postać owiana mitem. W Akademii Muzycznej we Wrocławiu, gdzie studiowałam, mówiło się o nim: - To jest TEN Adamus. Ja się go raczej wstydziłam. Miał wtedy ze trzydzieści lat (o dziewięć więcej ode mnie) i zajmował się historycznym wykonawstwem muzyki dawnej. Na tle skostniałego akademickiego środowiska był po prostu samym życiem. Bezkompromisowy, odważny. Z charakteru raczej wycofany, introwertyk, ale zawodowo wulkan. Niewchodzący w żadne układy, mówiący ostro i wprost. Osobowość. Czasami przychodziłam na jego zajęcia grupowe

Ze studentami, podczas których oni śpiewali fragmenty oper. I pamiętam, że byłam przerażona: "Boże! Za rok ja będę musiała przed nim śpiewać".

Ale to z tego wstydu?

- Dla mnie było trochę straszne śpiewanie na forum. Na drugim roku zostałam obsadzona w dyplomowym spektaklu starszych kolegów. To była opera Vivaldiego, którą Adamus miał muzycznie poprowadzić Potem z tego Vivaldiego zrobił się Händel, a ja miałam aż dwie arie do zaśpiewania. Przyszłam na pierwszą próbę muzyczną, która polegała na tym, że on na fortepianie przegrywał z nami te wszystkie arie. Zaczął grać wstęp do mojej: tam ta ta ta ta tam tam, i ja tu miałam wchodzić. Zaczynał chyba ze dwanaście razy, a ja nie byłam w stanie wydobyć z siebie głosu. Paraliżowała mnie jego obecność.

Dzisiaj jestem jego żoną.

- Drugą żoną.

Rozwiódł się dla pani?

- Tylko w sensie formalnym. Jego pierwszą żonę bardzo lubię. Zaryzykuję nawet stwierdzenie, że z wzajemnością.

A jak się podrywa profesora?

- On był wtedy kantorem-organistą w ewangelickim Kościele Pokoju w Świdniy. Jego praca polegała między innymi na tym, że co niedzielę grał na organach w czasie nabożeństw. Dwa lata później miał się rozpocząć Festiwal Bachowski, a on już powoli w Świdnicy budował jakość życia muzycznego. Ale ponieważ już dużo koncertował, to często nie mógł tam jeździć i wtedy szukał zastępców. Z reguły wśród studentów.

I znalazł panią?

- Nie. To było bardziej skomplikowane. Miałam koleżankę na roku, pianistkę, która oprócz tego, że śpiewała, też świetnie grała. Bardzo zdolna dziewczyna. I Adamus ją właśnie poprosił, czy nie mogłaby go zastąpić na nabożeństwie. Ona bardzo się wtedy ucieszyła, a że była zima, to ja jej zaproponowałam, że ją zawiozę z Wrocławia do Świdnicy. Miałam wtedy takiego rozklekotanego "malucha". Trzeba tam było dojechać na 8 rano, a zima straszna...

Ukartowała to pani!

- Od dawna mu się z boku przyglądałam. Może chciałam w ten sposób być trochę bliżej niego? Nie wiem. Pamiętam, że często mi się śnił. Potem do mnie zadzwonił i bardzo mi za tę przysługę dziękował. Pamiętam, że użył takiego określenia, że on mnie za to ozłoci. Następnie przyjechał pod mój dom i dał mi płytę - "Siedem ostatnich słów Chrystusa na krzyżu" Haydna. A potem znowu do mnie zadzwonił, z Warszawy, gdzie był na koncertach, i zaprosił na kolację.

Szczęściara.

- Oczywiście, że się ucieszyłam. Ale miałam wtedy aparat na zębach, jadłam tylko zupy i jogurty, więc pójście na kolację to nie było takie hop-siup. Z tamtej kolacji do tej pory się śmiejemy, bo ja generalnie jestem żarłoczna. Lubię jeść. Ale zamówiłam zaledwie jakieś warzywa na ciepło. Kilka lat później, gdy wspominaliśmy pierwsze spotkania, mąż powiedział, że od razu mu nie pasowały do mnie te zupy i sałatki. Wyglądałam mu raczej na wielbicielkę śledzi i innych konkretów i zastanawiał się, jak długo wytrzymam z tą moją mistyfikacją. W pewnym momencie wyszedł na chwilę do samochodu. Wrócił, przyniósł paczkę i powiedział: "To jest początek tego ozłacania". W środku była filiżanka Rosenthala, którą mam do tej pory. Przy tym naszym włóczęgowskim stylu życia i różnych przeprowadzkach się nie stłukła. Ciągle jest.

I po tej kolacji wyszła pani kompletnie zakochana?

- Zakochana i z... marchewką między elementami aparatu ortodontycznego. Ale on oficjalnie miał jeszcze żonę. Na dodatek robiliśmy ciągle tę operę w akademii... Po tej kolacji zadzwonił do mnie następnego dnia i powiedział, że rozwód jest w toku.

A to się uwinął. Co na to żona?

- Nie wiem. Wtedy jej o to nie pytałam. Natomiast teraz rozmawiamy często i długo. Bywa, że do wczesnych godzin rannych. Ona jest świetną wiolonczelistką i uczy m.in. w akademii w Krakowie. Jak przyjeżdża z Warszawy, to u nas śpi. Chyba niespotykana rzecz się nam przytrafiła: jeden mąż, dwie żony i totalne porozumienie. Fajnie.

Jak środowisko muzyków poważnych zareagowało na pani romans z profesorem?

- Było tak, że razem przyjeżdżaliśmy rano pod akademię. Zostawialiśmy samochód, on szedł pierwszy, a ja wchodziłam potem. Któregoś razu zapomniałam nut na zajęcia operowe i mówię: "O Boże, gdzie moje nuty?" I do Tomka: "Zostały w samochodzie, w bagażniku". Tylko jedna koleżanka zapytała mnie dość szybko, czy my mamy romans, bo ona widzi, że to jest miłość. Jedna profesorka ze szkoły teatralnej też zauważyła i życzyła nam wszystkiego dobrego. Ale moja profesorka od śpiewu była oburzona: "Przecież on ma żonę! On nie dla ciebie, ani ty nie dla niego". Wszyscy się zakładali, jak długo to przetrwa. Większość chyba myślała, że nam się ta relacja bardzo szybko rozpadnie.

Ile lat jesteście małżeństwem?

- Dziewięć, ale żyjemy razem szesnaście (minie w listopadzie tego roku). Po siedmiu latach znajomości wzięliśmy ślub.

Czemu tak późno?

- Jakoś mi to nie było specjalnie potrzebne. Pamiętam, że mama Tomka mnie wypytywała, kiedy będzie ślub, czy w ogóle będzie ślub i tak dalej. Ja jej mówiłam: "Tak, będzie, będzie. W czerwcu". I ten czerwiec był przez lata... Pewnego dnia niespodziewanie Tomek włożył mi na palec drucik. Nie wiedziałam po co. A on w ten sposób sprawdzał, jaką mam grubość palca. Pochodzę z Jeleniej Góry. Zaraz po urodzeniu zostałam zawieziona do małego domu we wsi Karpniki (pod Jelenią Górą). Moi rodzice byli tam lekarzami. Mama pracowała w ośrodku zdrowia. Spędziłam na tej wsi pierwsze lata życia. Bardzo często tam z Tomkiem jeździliśmy. Piękne tereny spacerowe: droga, w oddali schronisko Szwajcarka, Krzyżna Góra... I wtedy on wyciągnął pierścionek i zapytał, czy za niego wyjdę. Powiedziałam: tak!

Synek urodził się wzorcowo: rok po ślubie. Myślałam, że ten ślub w ogóle jakoś nie zrobi na mnie wrażenia. Ale zrobił. Bardzo podobało mi się na przykład mówienie o nim "mój mąż".

A jak syn się urodził, to mąż pomagał?

- Nie mieliśmy jakiegoś podziału ról na męskie i kobiece. Jeśli ludzie się kochają, to przy dziecku wszystko się samo robi. Pamiętam, że Tomek bardzo dbał o to, żebym się wysypiała. Spał z małym w osobnym pokoju i na czas karmienia przynosił mi go do łóżka. To u mężczyzny jest jednak wyjątkowym zjawiskiem. Pamiętam też, że pierwszym koncertem, który śpiewałam po porodzie, były arie z "Uprowadzenia z seraju" Mozarta. Miałam wtedy na sobie bardzo obcisłą sukienkę i moim największym zmartwieniem było to, że mi przez nią mleko przesiąknie.

Słyszałam, że mąż wielokrotnie doprowadzał panią na próbach do płaczu. Jak to jest pracować z facetem, który panią beszta przy innych artystach jak małe dziecko?

- My się rzeczywiście w sprawach artystycznych kłócimy jak włoskie małżeństwo. Pewnie na zdrowy rozum to jest jakaś na maksa toksyczna sytuacja. Z wiekiem przestałam już tylko płakać, a zaczęłam wyciągać wnioski. Zaśpiewałam z nim w końcu pierwsze koncerty na drugim roku studiów. Można powiedzieć, że mnie muzycznie wychował.

Wychował sobie śpiewaczkę?

- Nie ma się co bać tego słowa, bo nie ma w tym niczego złego, że jakoś mnie ukształtował. Zachęcał, żebym jeździła na lekcje do różnych ludzi... Do Royal Scottish Academy w Glasgow.

Brałam prywatne lekcje u profesorki z tej akademii. Fantastycznej kobiety, Patricii McMahon. Dużo nauczyłam się od Olgi Pasiecznik, Bogdana Makala z wrocławskiej akademii czy mojej profesorki Ewy Czermak. Chociaż z perspektywy czasu myślę, że z tymi lekcjami też trzeba uważać. W pewnym momencie powiedzieć sobie stop, bo nie można wychodzić na scenę z jednym wielkim znakiem zapytania: "Ojej, czy ja to dobrze robię?" Jak mawia pierwsza żona Tomka: "Kiedyś trzeba wreszcie przestać być studentem". Co innego codzienne ćwiczenie głosu, i to bez względu na to, czy ma się akurat koncerty, czy nie ma. Kiedy nie ma koncertów, to powinno się ćwiczyć jeszcze więcej, żeby po prostu nie skapcanieć Trzeba też liczyć się z tym, że w tej robocie zdarzają się różne spadki formy. Jak w sporcie. Ja też zaliczyłam parę lat temu taki spadek I przez jakiś czas się z tym, niestety, borykałam.

Straciła pani głos?

-Któregoś razu przed koncertem wyszłam na scenę i zaczęłam się rozśpiewywać. Czułam, że coś jest nie tak. Robiłam to, co zawsze, a czułam, że wychodzi mi nie ten głos. Wpadłam w panikę. A potem zaczęły się dziać takie rzeczy, że rozśpiewywałam się w domu i chrypiałam. Po prostu traciłam głos. Musiałam odwoływać koncerty. Nie dawałam rady mówić. Nigdy mi się to nie zdarzyło. Potrafiłam przecież śpiewać non stop. Miałam zawsze taki lekki sopran. Mogłam nagrywać dzień i noc, a jak trzeba było - to potem śpiewać koncert. Byłam naprawdę dość twarda. A tutaj trzy dźwięki i chrypiałam.

Coś pani wtedy z kariery umknęło?

-Masa rzeczy przeszła mi koło nosa. Bo akurat wtedy zaczęłam dostawać naprawdę fajne propozycje, na przykład duże tournee po Francji z fantastycznym czeskim dyrygentem. Były więc histeria i płacz. Mój mąż był załamany, bo znał mnie z tej strony, że śpiewam raz lepiej, raz gorzej. Ale że śpiewam. A tu nic! Dużo pracowałam z mężem i to bywało psychicznie obciążające. Wiadomo: inaczej zawsze patrzy się na śpiewającą żonę dyrygenta niż na jakąkolwiek inną śpiewaczkę.

Odczuwała pani zawiść środowiska? Mąż przecież obsadzał panią wielokrotnie w swoich produkcjach.

- Były komentarze typu: wiadomo, że żaden sopran tego nie zaśpiewa, bo ty będziesz śpiewała. A największa afera się rozpętała, kiedy przenieśliśmy się do Krakowa i mąż został dyrektorem Capelli Cracoviensis.

Tej, która zastrajkowała.

- Właśnie. Capella powstała przeszło 40 lat temu przy Filharmonii Krakowskiej, by wykonywać muzykę dawną. Z biegiem lat zespół jednak stał się typową orkiestrą i kameralnym chórem. W repertuarze pojawiła się muzyka współczesna, a utwory dawne wykonywane były na współczesnych instrumentach. Orkiestra się rozrastała i rozrastała, bo wiadomo, że akademie muzyczne produkują masy muzyków...

Którzy nie mają gdzie pracować.

- Tak. I z czasem Capella Cracoviensis stała się miejską orkiestrą z etatami. Powstała więc taka dziwna sytuacja, że w budynku filharmonii, gdzie kapela ma siedzibę, na dole była orkiestra symfoniczna grająca na współczesnych instrumentach, a na górze Capella Cracoviensis, też niemalże symfoniczna, również grająca na współczesnych instrumentach. Dodam, że w Krakowie są jeszcze grające na współczesnych instrumentach: orkiestra Sinfonietta Cracovia, orkiestra Opery Krakowskiej oraz Orkiestra Akademii Beethovenowskiej. Muzycy na początku nie protestowali, bo myśleli, że wszystko będzie po staremu i mają po prostu nowego dyrektora, który będzie załatwiał koncerty i zarządzał instytucją bez wprowadzania większych zmian. Ale zmiana dyrektora miała przynieść odświeżenie i powrót do pierwotnego repertuaru, co musiało oznaczać konieczność stosowania historycznych instrumentów.

No i wtedy muzycy się zbuntowali.

- Tak. Bo dla ludzi grających na instrumentach smyczkowych (skrzypce, altówki, wiolonczele) to jest, powiedzmy, kwestia zmiany strun zwykłych, czyli stalowych, na jelitowe. No i oczywiście jakiegoś czasu na ćwiczenia, ale przede wszystkim chęci. Po paru miesiącach można już świetnie funkcjonować artystycznie. Natomiast z instrumentami dętymi jest inaczej. Po pierwsze, nie wszystkie są na co dzień potrzebne, bo nie zawsze gra się w dużych obsadach. No i dość trudno się tak z dnia na dzień przestawić na te dawne. Nie mówiąc o kupieniu wszystkich odmian tych instrumentów, których jest znacznie więcej niż współczesnych. Lepiej jest ludzi angażować do konkretnych projektów, co jest powszechnie praktykowane na świecie. No i poszło w Polskę, że Adamus rozwala orkiestrę w Krakowie. Codziennie w lokalnej prasie było coś o Adamusie. Mnie też się kilka razy dostało.

Rykoszetem? Bo pani współpracowała z Capella Cracoviensis.

- No właśnie. Jeden z recenzentów napisał po jakimś koncercie, że nie ma co się dziwić buntowi muzyków, skoro Adamus uprawia nepotyzm i do współpracy zaprasza żonę. A przecież wielu dyrygentów zaprasza do współpracy artystów, których zna. Można też mnożyć przykłady żon śpiewaczek występujących z mężami dyrygentami. W sumie żadna sensacja. Ale wtedy to wszystko przeżywałam i odchorowałam. Dzisiaj widzę w całej tej historii same pozytywy. Bo Capella Cracoviensis to obecnie najlepsza w Polsce formacja grająca na instrumentach z epoki. I jedna z lepszych w Europie. Po prostu okazało się, że wszystkich interesuje tylko muzyka. A nie konflikt. Opinie dziennikarzy były dla mnie o tyle krzywdzące, że przecież ja byłam śpiewaczką, zanim przenieśliśmy się z Tomkiem do Krakowa. I zanim zostałam jego żoną. I nawet całkiem nieźle mi szło. Poza tym nie śpiewałam we wszystkich projektach, tylko pojawiałam się sporadycznie, bo byłam wtedy zajęta głównie moimi wokalnymi depresjami.

Długo trwała ta depresja?

- Parę lat. Sinusoidalnie. Czasami sobie mówiłam: koniec z tą depresją. Muszę śpiewać, bo zwariuję. A potem znowu miałam zjazd. Bo do tego moja praca z Tomkiem, wiadomo, krzyki i płacz.

Krzyczał na panią na próbach?

- Tak, różne straszne rzeczy. Takie np. cytaty z tych jego krzyków na mnie krążyły po Krakowie: "Masz śpiewać wąską pizdą!" Chodziło o to, żeby wąsko prowadzić dźwięk. Żeby to nie było takie "aaaa" z widokiem gardła, tylko żeby było naturalnie. Ale szczerze mówiąc, ja tego nie pamiętam. Za to pamiętam taki tekst: "Wiesz co, śpiewasz najbrzydziej na świecie" (do mnie). A do kolegi, cenionego śpiewaka, którego oboje bardzo lubimy: "Słuchaj, śpiewasz jak rozjebany śmietnik". I ten kolega wtedy do mnie podszedł i mówi: "No nie, chyba mu muszę dać w mordę, bo przegiął". To, że dyrygenci klną na próbach, jest bardzo częste. Zwłaszcza gdy dyrygentowi chodzi o muzykę, a nie o to, by być ponownie zaproszonym do współpracy. Jeszcze w czasach studenckich śpiewaliśmy Bachowską "Pasję według św. Jana". Śpiewacy ciągle nie byli tak precyzyjni, jak Tomek chciał. I on nagle wziął do ręki szklankę i tak nią walnął, że rozbiła się obok jednego ze śpiewaków. Wszyscy byli tak przerażeni, że zaczęli tak fantastycznie grać i śpiewać, że w ogóle był szał. Później jeszcze wielokrotnie rozbijał różne przedmioty... Np. telefon komórkowy. To było podczas nagrań w bazylice na Jasnej Górze. Dość spektakularnie go rozwalił. I znowu poskutkowało! Bo w całym tym graniu i śpiewaniu bardzo ważne jest skupienie. Stan umysłu. Nie może być żadnego rozproszenia i myślenia na przykład o wyniku meczu, bo nic z tego nie będzie. No, chyba że będzie tysiąc prób. Ale to kosztuje fortunę! I to jest czasem problem instytucji z etatami, gdzie praca jest tak zaplanowana, że miesiącami robi się próby do jednego spektaklu czy koncertu i ludzie nie muszą w sobie tego skupienia szukać. Nie są w stanie nawet, bo są umęczeni i znużeni ciągłymi powtórkami. A w systemie bardziej nowoczesnym, kiedy zatrudnia się ludzi do poszczególnych projektów, czasu jest bardzo mało i każda próba to dla artysty jego być albo nie być. I ktoś musi trzymać dyscyplinę.

A kto ją trzyma w domu?

- W domu rządzę ja. Lubię być tym jedynym sopranem, jak w ekipie.

Postscriptum

Podczas autoryzacji, w miejscu, gdzie artystka mówi, że mąż ją ukształtował, znalazłam taki dopisek: "Nie było tak. Marzena ukształtowała swą osobowość sama. Jeśli ja cokolwiek zrobiłem, to być może stworzyłem pewne możliwości, których generalnie w Polsce nie ma. Ukłony. Jan Tomasz Adamus".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji