Artykuły

Gwarancja na Kota

- Nie chodzi o to, żeby uprawiać zawód aktora i umrzeć jako aktor, tylko o życie - mówi aktor TOMASZ KOT.

DONATA SUBBOTKO: Patrzy pan na siebie i widzi Religę?

TOMASZ KOT: Odczepiam się od siebie po trzeciej scenie. Kiedy widziałem pierwszą wersję "Bogów", surową, jeszcze nieudźwiękowioną, wciągnęła mnie historia, więc pomyślałem, że film jest OK. Ale nie jest tak, że widzę Zbigniewa Religę. Nie lubię siebie oglądać, zwykle tracę cierpliwość i myślę, że można było lepiej.

Nie lubi pan siebie oglądać, bo na ekranie nie jest już pan sobą?

- Zrobiłem, co mogłem. Mam takie podejście, że być może to, co robię, nie zawsze wystarcza, ale jeśli zrobiłem, co mogłem, to śpię spokojnie.

Na widowni festiwalu w Gdyni chyba pan nie spał?

- Na festiwalu, gdzie widziałem ostateczną wersję, patrzyłem na film i obserwowałem widownię. Ludzie reagowali żywiołowo, kilka razy bili brawo. To mnie zaskoczyło, byłem wzruszony.

Bardziej przeżywał pan historię Religi czy swoją własną?

- Pod każdą scenę miałem jakiś swój monolog wewnętrzny, w zasadzie każda była nasączona moim życiem. To normalne w tej pracy. Chociaż każdy ma swoje sposoby. Są geniusze, którzy nie muszą się posiłkować swoimi przeżyciami - i super, chodzi o efekt końcowy. Ja muszę. Ale to nie była eksploatacja siebie, tylko używanie "przetworników". Moja definicja aktorstwa jest taka, że im lepsze masz "przetworniki", tym lepszym jesteś aktorem. Każdy z nas doświadcza płaczu, śmiechu, wzruszeń. W zawodzie aktora chodzi o zdolność transformacji własnych przeżyć. Nie o to, żeby stać się kimś innym. Są koledzy, którzy się na to porywają, ale potem pół roku dochodzą do siebie, za daleko zabrnęli.

Pan nigdy?

- Przeżyłem kiedyś coś takiego i zrozumiałem, że to bez sensu, szkodzi całej reszcie. Nie chodzi o to, żeby uprawiać zawód aktora i umrzeć jako aktor, tylko o życie. Żeby ono było progresywne.

Jak oddzielać życie od tego, co się robi w życiu?

- Zacząłem to na sobie testować, pracując w teatrze. Miałem to szczęście, że zaraz po szkole grałem dużo głównych ról. Trzy główne role w sezonie oznaczają, że przez pół roku nie wychodzisz z teatru. Inni przychodzą na parę godzin próby, ty na cały dzień. I strasznie mnie denerwowało, że jak jest przerwa i idę zapalić, to koledzy do mnie: "Słuchaj, wiesz, to musi być tak i tak...". Myślę sobie: "Kurwa, wolne mam teraz, wyszedłem zapalić. Jak sobie zapalę, wyłączę się na chwilę, to może wpadnę na nowy pomysł". Po co tak wałkować, męczyć się nawzajem, zawłaszczać czyjeś pięć minut wolnego? Nawet przed chwilą miałem dziwny przypadek: biorę śniadanie w restauracji, podchodzi facet: "Przepraszam, że tak przy jedzeniu, ale...". Nie. Po prostu nie. Jestem głodny i chcę zjeść. To moja chwila. Jak kończę pracę, to kończę - uprawiam ten zawód z miłością, ale to tylko zawód.

Długo musiał się pan tego uczyć?

- Długo. Powoli wypracowywać to w sobie. Dzieci bardzo pomagają. Dlaczego moje dzieci mają dostawać rykoszetem z tego powodu, że ja w pracy udaję kogoś innego? Dlaczego ten ktoś, kogo udaję, przychodzi ze mną do domu i sprawia, że jestem drażliwy? Mówi się, że aktor tydzień przed premierą już nie istnieje, jest gdzie indziej. Wielu aktorów tak funkcjonuje. Pomyślałem: czemu tego nie złamać? Wychodzę do pracy, wracam z pracy. Ja tego mówienia, że "idę do roboty", potrzebuję, żeby porządkować życie, wiedzieć, co jest co.

Wcześniej było inaczej?

- Pojawienie się dzieci to mój punkt zwrotny. Ale nigdy nie przeżyłem jakiegoś spektakularnego wywalenia bebechów i kłopotu, żeby upchać je z powrotem. Wciąż pytają mnie o "Skazanego na bluesa" - czy to prawda, że po tym filmie miałem depresję. Tak, to był gorzki czas. Na szczęście pojawił się Jurek Bogajewicz i wziął mnie do serialu komediowego "Camera Café". To była ta moja wielka depresja. Depresja to już takie słowo jak wolność, pojawia się wszędzie i przestaje znaczyć, co znaczy.

Przygotowywałem się do roli Ryśka długo, po "amerykańsku". Parę miesięcy chodziłem z długimi włosami, w kowbojkach, przebywałem wśród narkomanów. Nie mogłem zrozumieć, jak wykonawca ceniony w całym kraju jest w stanie olać widownię i wrócić do miasta, gdy kończy mu się działka. Przecież muzyk - jak aktor - nie istnieje bez widowni. Każdego ranka można sobie śpiewać czy przyjmować Oscary przed lustrem, jednak bez potwierdzenia, weryfikacji ze strony ludzi jest to tylko niepoważną zabawą. Kiedy chodziłem na bajzel, narkomani po oczach rozpoznawali, że nie jestem jednym z nich. Brali mnie za policjanta pod przykryciem. No a przecież nie wezmę hery, żeby stać się jednym z nich. To była pierwsza lekcja, że "amerykańska" droga tu się kończy. Kolejną dostałem, kiedy po pierwszym dniu zdjęciowym produkcję filmu wstrzymano. Byłem rozgoryczony, wcześniej dwa razy miałem zagrać w filmach, ale w szkole aktorskiej mi zakazali, a tu dostałem główną rolę i też nie wyszło. A ja zostałem w tych kowbojkach.

Religa nie kosztował mnie już tak dużo emocjonalnie. Kilka lat temu zauważyłem, że jak się mocno zdenerwuję, gdy z kimś rozmawiam, to zaczynam go parodiować. Wyłapuję jakieś cechy, mikrospojrzenia. Najłatwiej jest naśladować czyjś chód. Każdy człowiek inaczej chodzi, nawet lekka otyłość na brzuchu powoduje, że zmienia się położenie miednicy. Religa miał to charakterystyczne przygarbienie. Oglądałem jego zdjęcia i przeklejałem się do tego, co widziałem. Nie chcę brzmieć magicznie, ale to jakby przepływało przeze mnie. Zaczynałem od swego rodzaju zabawy, którą stopniowo wypełniałem treścią - i to jest trudniejsze.

Warsztatem aktora jest wyobraźnia. Podobno Tadeusz Łomnicki tak to wyjaśniał: "Mam taką przewagę, że w jednej sekundzie mogę być na dnie Rowu Mariańskiego, a w następnej na szczycie Mont Blanc. I ja tam będę". Wyobraźnia to narzędzie, dzięki któremu aktor najdalej może się przenosić. Natomiast między życiem a robotą postanowiłem zbudować mur.

Postanowić łatwo, wykonać trudno.

- Wystarczy codzienna autorefleksja, co się wydarzyło, co z tego mam. Teraz jakoś żyję, jestem zdrowy, no ale kiedyś skończy się gwarancja na Kota. A ciągle robię coś dla kogoś, dają mi jakieś zadania. OK, to praca, zarabiam na tym, ale warto też generować czas dla siebie. Tłumaczę sobie, że długość tego dnia jest taka sama jak długość dnia, który będzie przedostatnim w moim życiu. Nie jest tak, że w pewnym wieku mamy dłuższe dni, a potem przyjdą krótsze, czy odwrotnie, tylko wszystkie są takie same, wobec czego każdy warto dobrze wykorzystywać, nie tracić energii. To pomaga także w kiepskich sytuacjach. Ja się nie obrażam, szkoda mi czasu, tylko szukam rozwiązania. Jeżeli jest większy problem i trudniej sobie poradzić, próbuję go przerobić na żart, to pomaga. Optymizm 24 godziny na dobę jest podejrzany, ale jeśli ćwiczy się absurdalny humor, to można dojść do efektów.

Robił pan z Iwoną Wszołkówną i Wojciechem Mecwaldowskim serial "Stacja", macie niewyczerpane pokłady absurdalnego humoru.

- To się urwało, takim humorem nasze telewizje nie są zainteresowane. Nie mam telewizora, ale jeżdżę ze swoim przedstawieniem "Sex Guru" po kraju i kiedy w hotelach włączam telewizor, to ogólny obraz jest taki, że kogoś zamordowali albo pobili. Nie dostajemy informacji, że coś się wydarzyło, tylko że świat jest przerażający. Totalnie negatywny wydźwięk. Zwykła rozmowa nie wystarczy. Żeby materiał był atrakcyjny, załóżmy sobie żółte kondomy na głowy.

To by nie było najgorsze, niektórzy mogliby założyć.

- Może wielu by założyło, żeby zaistnieć. Ale zmierzam do czegoś innego: wyobraża sobie pani serial "Mała Polonia" na wzór "Little Britain"? To u nas nie przejdzie. Pracując w Kaliszu, zaprzyjaźniłem się z dwoma świetnymi aktorami kaliskiego teatru - Marcinem Trzęsowskim i Michałem Wierzbickim. Powołaliśmy do życia grupę Sonderkino. Kręcimy absurdalne filmiki i wrzucamy na YouTube'a. To nasz odpał, nadmiar energii. Ostatnio kumpel wymyślił postać mistrza Kaczariego, który uzdrawia ludzi. Nie, ja nie jestem mistrzem, tylko epizodystą i montażystą - z tego jestem najbardziej zadowolony. Siedzę sobie nocami i montuję.

Jakie jeszcze produkcje ze swoim udziałem pan lubi?

- Uwielbiam film ''Erratum''. Kontemplacyjny, niewiele słów. Nie planowałem tego filmu, on mi się wydarzył w życiu. Dzięki niemu zrozumiałem, że nie trzeba marzyć o Hamlecie czy Makbecie, tylko być gotowym na to, co przychodzi. To, co robię teraz, jest najważniejsze. Za chwilę może mnie nie być, może to ostatnia rzecz, jaka mnie spotyka. "Testosteron" dobrze wspominam, bo grałem w gronie spełnionych ludzi: Adamczyk, Szyc, Stuhr, Karolak. Wśród aktorów zdarzają się tarcia, a z nimi tego złego fermentu nie było, może dlatego, że w tamtym momencie wszyscy odnosili sukcesy. Oczywiście "Skazany" był ważny, mogłem wypróbować tę "amerykańską" szkołę, o której się naczytałem w biografiach wielkich aktorów. Do "Yumy" podchodziłem z ciekawością, czy nie jestem przykrojony zbyt komediowo. No i "Bogowie".

Super, że o tym filmie mówią dobrze, ale dla mnie liczy się też co innego - chciałbym uprawiać ten zawód za 30 lat i może rola prof. Religi jest krokiem w tym kierunku. Dobrze jest mieć w wyobraźni perspektywę, że jakiś Tomasz Kot będzie wtedy funkcjonował, jeśli nic tragicznego się nie wydarzy i nie opuszczę tej przygody wcześniej. Ważne są długie dystanse, a mamy takie czasy, że ludzie zmuszani są do sprintu na sto metrów. Wciąga się krechę, wali banię i biegnie. Tylko że tak nie uciągnie się dekady.

Rozumiem, że pan zwolnił?

- Też biegnę. Czasami tej pracy jest za dużo. Na przykład teraz. Od połowy sierpnia nie schodzę z planu. Jestem w ciągu.

To dobrze czy źle?

- Dobrze, bo może będą efekty. Mam świadomość, że koszta są takie, że nie widzę dzieci, ale niedługo będę tylko z nimi. Właśnie skończyłem pracę w filmie "Discopolo" Maćka Bochniaka, a zacząłem w "Life Must Go On" Maćka Migasa według scenariusza Cezarego Harasimowicza. Postać, którą gram, nazywa się Bartek Kolano, to historia inspirowana życiem Tadeusza Szymkowa, aktora z Wrocławia. Też nie mam łatwego zadania. Będzie alkoholizm, choroba, umieranie. I znowu fizyczna zmiana - za kilka dni będę łysy. Żeby ciężar opowieści nas nie przybił, wymyśliłem sobie rodzaj psychicznej protezy - dobry nastrój na planie, dużo śmiechu. Jestem do tej roli tak przygotowany, że mogę sobie na to pozwolić. Także po to, żeby siebie ochronić, zachować równowagę.

Po Riedlu i Relidze kolejny raz wciela się pan w postać niefikcyjną.

- Ale tym razem to opowieść o aktorze, klimaty, które znam. Długo miałem pod górkę. Skończyłem szkołę i płaciłem frycowe - nie grałem dużo, nie miałem kasy, czekałem na zapomogi. I na telefony. Mało kto ma pojęcie, jak ten zawód wygląda, gdy nie masz jak dorobić i cieszysz się z każdej chałtury, jeździsz po całym kraju, byleby coś zarobić. Skończyłem szkołę w 2001 roku i od tamtej pory zaliczyłem kilka różnych faz z życia aktora. To się przyda do pracy przy tym filmie.

Na razie jest pan Polakiem z wąsem. Kiedy tak patrzy pan zza tego wąsa na nasz kraj, to co pan widzi?

- Dawid Polak, którego zagrałem w "Discopolo", to Polak, który kocha Polskę.

Polska? Lubię to zdanie Piłsudskiego: "Naród wspaniały, tylko ludzie kurwy". Mam wrażenie, że większość naszych polityków ma przycisk na karku. Są posłowie, którzy od lat gadają to samo. Stoją ci dziennikarze na korytarzu sejmowym, nic się nie dzieje, to łapią tych kolesiów co zawsze i słyszymy: "To chamskie, podłe, obrzydliwe, ordynarne!". Ci z drugiej opcji chcą sobie za to mierzyć pałki. To takie gimnazjalne. Dlaczego mam się tym interesować?

Żyje mi się tu fajnie, bo posługuję się językiem polskim, wybrałem ryzykowny zawód z niewielką szansą, że się uda, a jednak się udało. W związku z tym mam dobrą sytuację ekonomiczną i doceniam to, ale nie wszystko jest dla mnie jasne. Może polityką rządzi jakiś świat równoległy, jak mówią nam czasem szpiedzy, którzy się ujawniają? Dziwne, że facet, który strzeże wszystkich służb, sam jest nagrywany przez kelnera. Tam się naprawdę coś dzieje, a reszta to papka dla mas. Tu się ktoś obrazi, tam sobie mierzą pałki - no i robią politykę. A to jest przecież nasz kraj.

Na świecie lepiej nas widzą - mówią, że Polska przeżywa złote czasy, jak za Jagiellonów.

- Jeśli się spojrzy na południe Ukrainy, to owszem, my tutaj mamy złoty czas. Ale jak słyszę, że jest koniec kryzysu, a paliwo ciągle kosztuje 5,50, to nie jest OK. Przed kryzysem kosztowało mniej, w kryzysie trzeba było - co rozumiem - podnieść, ale skoro kryzys się skończył, cena powinna spaść.

I nie jest w porządku, że większość moich znajomych woli zakładać firmy na Wyspach niż w kraju. Tam przynajmniej urzędnicy się do nich uśmiechają, a ja tutaj czuję się momentami jak przestępca. Na przykład jest taki idiotyczny przepis, że jak dwa razy nie odbierze się awizo, to znaczy, że się odebrało. Nikt tego nie rozumie. Jak opowiadam to ludziom z zagranicy, myślą, że żartuję. To nie jest żart. Moje państwo dwa razy przysłało mi pismo, a ja go nie odebrałem, więc uznano, że odebrałem, i sprawy toczyły się dalej beze mnie. A przecież są okresy, kiedy kręcę film i miesiącami jestem poza domem. Prawie wszyscy posługujemy się pocztą elektroniczną, każdy ma swój PESEL - czemu nie stworzyć programu rządowego PESEL-mail, na który obywatel dostaje ważne wiadomości: stary, zawaliłeś to i to. Czy to jest takie trudne? Nie jest. Banki potrafiły stworzyć bezpieczne konta internetowe. Oczywiście, mamy złote czasy Jagiellonów, więc dalej bawimy się w awizo. Jesteś w Polsce, tu nie Donbas, ciesz się.

Kiedy kręciliśmy "Discopolo" w Łebie, o trzeciej nad ranem usłyszeliśmy alarm, syreny buczały w całym mieście. Co się dzieje? Ruscy weszli? Rano okazało się, że to był duży pożar, ale wielu ludziom z ekipy przemknęła myśl, że może to wojna - bo sytuacja wydawała się nieprzewidywalna. Nie ja jeden zacząłem się zastanawiać, co się robi w takiej chwili.

Co się robi?

- Nie wiem.

To jak pytanie: czy zginąłbyś za ojczyznę? Nauka historii w szkole nie polega na stawianiu nas w tak konkretnej sytuacji. W swoim zawodzie nie zastanawiam się, jak ja bym zareagował, tylko przyjmuję fakty. Warszawscy powstańcy w 1939 roku musieli mieć 12, 13 lat. Czyli okres, kiedy dojrzewali, przeżywali pierwszą miłość, przypadł na czas wojny, tylko śmierć znali. No to poszli na tę śmierć w 1944. W dodatku młodzi ludzie są brawurowi, potrafią przejść po grani, chociaż gdyby się zachwiali, toby zginęli. Nie mówię, że powstańcy nie mieli wyobraźni, tylko że brawura jest przypisana do wieku. Rozpatrywanie, czy poszedłbym na wojnę, czy nie, w roku 2014 to inna bajka. Mój background to pijani rezerwiści, żołnierze z wielkimi brzuchami i radzieccy dezerterzy, którym oddawałem swoje ubrania. Mój ojciec był działaczem podziemia, a gdy walnął P z kotwicą na fasadzie naszego domu, bohaterem. W Legnicy stacjonowały wojska radzieckie, czasem jakiś dezerter kontaktował się z "Solidarnością", która go przerzucała ze strychu na strych, a potem gdzieś dalej. Ale nie chce mi się o tym gadać. Nie lubię czuć się jak supermarket, że wchodzimy z wózkiem i bierzemy wszystko, co popadnie, nawet mrożonki.

Na mnie bardziej zadziałały dzikie czasy po Okrągłym Stole. W 1989 skończyłem 12 lat, w tym wieku najwięcej się chłonie. Wszyscy najpierw mówili, że Polska się zmieni, mamy nowy rząd, Mazowieckiego itd., a później, że za wcześnie na euforię, bo oni się w tej Magdalence upili i dogadali.

Mogli się jeszcze pozabijać.

- Chodzi o to, że to nie wydawało się transparentne. Ogólny wymiar był beznadziejny. Wybuchła afera Art-B - okazało się, że można ludzi oszukać i uciec. Esbek, który przesłuchiwał opozycjonistów, został milionerem. I ja to obserwuję. Już mam zarost na twarzy i uczę się golić. Wychowany jestem w duchu patriotyzmu, że to mój kraj, a widzę, że to burdel po prostu. Miałem w głowie idealną Polskę, która kiedyś będzie wolna, ona staje się wolna, i co? Owszem, można krzyknąć: "Precz z komuną!", ale z tym światem, który miał być fair, to pieprzenie.

Że świat nie jest fair, każdy się w końcu dowiaduje.

- Dlatego zrozumiałem, że najbardziej wymagający rozmówcy to moje dzieci, jestem dla nich jak przewodnik po świecie, a to nie jest łatwy świat. Muszę im go wyjaśniać, pokazywać, niczego nie narzucać. Biorę za to odpowiedzialność, więc chcę z nimi spędzać czas.

Jest w filmie "Bogowie" taka scena, w której cały zespół Religi opija otwarcie kliniki, a on się dowiaduje, że tę klinikę właśnie mu zabierają. Reżyser Łukasz Palkowski wymyślił, żebym przepalał papierosem firankę, patrzył na tamtych i przepalał. To był któryś dzień z rzędu, kiedy wstawałem o 5 rano. Widziałem, jak moje dzieciaki śpią, wracałem wieczorem i znów widziałem, jak śpią. A przecież w czasie takiej pracy nie będę mistrzem zen, który zwolni. Miałem w głowie jedno: "Kurwa, chcę wracać do dzieci, nie chcę tu być!". Z drugiej strony: "Pracuję, gram główną rolę, marzenie każdego aktora. Człowieku, to będzie przestępstwo, jeśli staniesz w opozycji do tej roboty". I poczułem, że muszę to uczucie przerobić na scenę, wpakować papierosa w firankę. Ale, zarzekam się, ani przez chwilę nie miałem w głowie Zbigniewa Religi ani filmu, ani przeszczepów. Tylko moje dzieci. Tak działają te "przetworniki".

Wciąż wraca pan do dzieci.

- Prowadzimy z córką długie rozmowy. Jestem ciekaw jej świata, jak ona go widzi. Ostatnio powiedziała: "Co wy byście bez nas zrobili?". Pytam, w jakim sensie. Blanka na to: "Nie mielibyście się z kim bawić. I miałbyś non stop wypadki". Czemu wypadki? "Bo nikt by ci nie mówił, jak wyjeżdżamy tyłem, że z mojej nic nie jedzie, i ciągle byś na kogoś wpadał". A kwestia Boga jest tą, o której możemy rozmawiać godzinami, oczywiście uwzględniając perspektywę siedmiolatki. Mieliśmy kiedyś z żoną taki pomysł, żeby zrobić sobie zdjęcia ślubne w wielu obrządkach i pokazać dzieciom: są różne opcje, możecie wybrać.

Jeśli wiara cię wypełnia, jest prawdą, która cię inspiruje, buduje twój kręgosłup, to spoko. Ale jeśli stajesz się w życiu nieskuteczny, to znaczy, że - jak mówi psycholog Jacek Walkiewicz - prawda, która cię napędza, straciła ważność i musisz znaleźć inną. Opcji jest wiele, chociaż w Polsce każdy ci powie, że jego jest właściwa. Tutaj ludzie lubią się kłócić, że tylko jeden z bogów wygrywa. Z tym mam problem. Nie rozumiem, że taki Tomasz Adamek startuje w wyborach ze sztandarem: będę bronił Boga. Ale jak? Czy ten Bóg - wszechpotężny, wszechmocny i nie z tego świata - potrzebuje boksera do obrony? Albo dlaczego przedstawienie "Golgota Picnic" , którego prawie nikt nie widział, wszystkich obraża? To emocje trudne do ogarnięcia.

W życiu doświadczyłem tylko dwóch cudów - to dwójka moich dzieci. Kiedy rodzi się dziecko, nikt mi nie przetłumaczy - a stoją za tym teologiczne wywody - że ten piękny niemowlak ma grzech pierworodny, czyli jest w jakimś sensie spieprzony, i trzeba go ochrzcić, żeby ten grzech zmyć. Kurde, nie potrafię tego przyjąć. W związku z tym wysiadam z tego systemu.

Wysiada pan i gdzie jest, co robi?

- Próbuję zachować uczciwość. Bóg się pogniewa, jeśli użyję prezerwatywy? Sorry, używam. Pewnie większość katolików stosuje antykoncepcję. I co, wystarczy im, że raz na miesiąc pójdą do spowiedzi? Przecież stawką jest życie wieczne. Nie chcę kłamać, to bez sensu. Wolę sytuacje jasne. Na co dzień też zdarza mi się szczerze powiedzieć komuś coś przykrego - po to, żeby złe emocje nie rosły. Lepiej je wyrzucić, wyjaśnić. Mam dosyć głupawego uśmiechania się, niedopowiedzeń. W nasz krwiobieg wpisana jest energia, która każe udawać, że się lubimy i że jest fajnie. Czasem jest, czasem nie.

"Bogowie" zaczynają się od sceny dyskusji w telewizyjnym studiu, w której prof. Jan Moll mówi, że Polak Polakowi nawet klęski zazdrości. Na festiwalu w Gdyni całe kino zaczęło w tym momencie bić brawo, a to był początek filmu. Zdaję sobie sprawę, że i po tym wywiadzie może się pojawić hejt. Tematy religijne to w Polsce drażliwa sprawa. Inny punkt widzenia oznacza narodziny nowego przeciwnika. Uwielbiam oglądać na YouTubie brytyjskie debaty uniwersyteckie, gdzie ludzie o odmiennych światopoglądach prowadzą rzeczowe dyskusje najwyższych lotów. Czemu u nas tak nie ma?

Mój ojciec jest bardzo wierzący i wiem, że boli go, kiedy wypowiadam się nie po jego myśli. Ale to moje życie. Nie żyję po to, żeby innym było dobrze. Chciałbym, żeby wszystkim było dobrze, ale tak się nie da.

Całe dzieciństwo mocno się religijnie angażowałem. Byłem lektorem w kościele, wstąpiłem nawet do niższego seminarium duchownego. Po pół roku z niego odszedłem. Masz 15 lat, przychodzą strzały świadomościowe i zauważasz hipokryzję. Ideały są kasowane.

W seminarium panu ideały skasowali?

- To inaczej. Najpierw chciałem zdawać do liceum plastycznego, to była moja pasja. Rodzice dużo pracowali - tata był wuefistą w liceum, mama pracowała w różnych biurach, a myśmy z trójką rodzeństwa całą podstawówkę chodzili po szkole do Młodzieżowego Domu Kultury i tam się rysowało, malowało itd. Miałem swoją teczkę z pracami, przygotowywałem się do egzaminów, a że szkoła była poza Legnicą, rodzice przestraszyli się mojego wyboru. Ale nie gadajmy o tym, co? To są takie rzeczy, które wyrzuciłem z głowy. Teraz z dziećmi rysuję. W każdym razie nastawiłem się, że będę mieszkać poza domem, i jedyną alternatywą było seminarium duchowne ojców franciszkanów z internatem przyklasztornym. Zdecydował też fakt, że w Peru zamordowano dwóch misjonarzy. Głośna sprawa. Jeden z nich był przyjacielem mojego ojca. Bywał u nas w domu, uczył w tym seminarium, nazywałem go wujkiem. I pomyślałem, że zostanę misjonarzem, pojadę w świat. Dobrze, że to się odkręciło. Życie ma różne tory, jedziesz kawałek na tym torze, kawałek na innym.

Czasem przed snem oglądam sobie filmy na platformie TED. Występują tam specjaliści z różnych dziedzin z całego świata. Każdy ma 20 minut na zarażenie innych swoją pasją. Jestem pod wpływem naukowca i pisarza Kena Robinsona, który mądrze mówi o systemach nauczania i kreatywności. A ja mam duży problem z własną edukacją.

Z czym konkretnie?

- W liceum należałem do kółka teatralnego, prowadził je u nas w Legnicy Jasiu Chabior, który był jednym z moich pierwszych nauczycieli. Imponował mi, czytał tomy Stanisławskiego i miał charyzmę. Spotykamy się teraz zresztą na planie filmu Migasa i wspominamy czasy sprzed 20 lat. Miałem tak przerąbane w domu, że przez chwilę występowałem w tym kółku jako Andrzej Herman.

Mojej mamie zależało, żebym był dobrym uczniem, ale ja zrozumiałem, że będę aktorem, i dokonałem selekcji, jako umysł humanistyczny odrzuciłem przedmioty ścisłe. Sprawdziany, korepetycje, byleby zaliczyć coś, co mnie nie obchodzi. Koszmar. Tak sobie dzisiaj myślę: po co to komu było, kto na tym zyskał? Oblałem maturę, perspektywa rozwoju odsunęła się o rok, a byłem już na tyle teatralny, że Jacek Głomb [dyrektor Teatru im. H. Modrzejewskiej w Legnicy] wziął mnie na etat. Sam mieszkałem, sam na siebie zarabiałem.

Uległem presji, że muszę się dużo uczyć, bo jak będę się dużo uczył, to będę lepszym człowiekiem. Skoro wszyscy w domu nalegają, muszę się podciągnąć, może zostanę nauczycielem. Ale któregoś dnia poszedłem do kina na film "Braveheart. Waleczne serce" - z tą słynną sceną, w której Mel Gibson jeździ na koniu z umalowaną twarzą i krzyczy do Szkotów coś w stylu: nie walczcie, ale co sobie odpowiecie, umierając kiedyś we własnych łożach - czy wykorzystaliście szansę, aby powiedzieć wrogom, że mogą odebrać wam życie, ale nigdy nie odbiorą wolności? Postanowiłem, że pieprzę wszystko i zdaję do szkoły teatralnej. To był impuls. No i siedzimy tu teraz.

Pana rodzice widzieli "Bogów"?

- Byli na premierze. Są zachwyceni, że mi się ułożyło. Mam problem z mówieniem o tym, jak było, bo ich rozumiem. To był strach, troska o dziecko. Większość aktorów ledwo wiąże koniec z końcem, brutalny zawód. Ja czułem, że muszę spróbować, i miałem rację, rodzice się bali i też mieli rację. Grecki dramat.

Kiedy oglądałem film "Billy Elliot", strasznie się rozpłakałem. Kino traktuję intymnie. Ten mit, że mężczyzna płacze tylko wtedy, gdy mu się rodzi dziecko, jest głupi. Mężczyzna też ma kanaliki łzowe i one czemuś służą. Rozwaliła mnie scena, w której ojciec przyjeżdża na występ dorosłego już syna i w drodze do teatru stoi zagubiony na ruchomych schodach. Kiedy kończyłem szkołę, grałem dużą rolę w przedstawieniu dyplomowym "Sześć postaci scenicznych w poszukiwaniu autora" w reżyserii Jerzego Stuhra. Miałem wielkie monologi, kawał roboty. Moi rodzice przyjechali na spektakl. W tej scenie z filmu zobaczyłem kalkę mojego życia - to tak strasznie miało nie wyjść, a wyszło tak fajnie.

Dostał się pan do Krakowa.

- Kiedy wylądowałem w szkole, miałem inny bagaż niż reszta ludzi. Na pierwszym roku Jerzy Stuhr mnie pyta: kim jesteś, co było z tą maturą, czemu zdałeś ją rok później - i siedział człowiek sparaliżowany. Dzisiaj to luz. Każdy logicznie myślący człowiek wie, że znajomość wzorów nie powoduje, że zdajesz "egzamin dojrzałości" w wieku 19 lat. Pamiętam, jak Roman Giertych został ministrem edukacji i kiedyś na konferencji przepytywał dziennikarzy z dat, kiedy była jaka bitwa. Dziwne. Jak można się temu poddać?

Rozmawiałem z dziewczyną, która spędziła pół roku w Ameryce Południowej, opowiadała, jak to tubylcy nie rozumieją, dlaczego biali ludzie koniecznie muszą wiedzieć, kiedy powstały ruiny, wśród których żyją. Dla nas jest istotne, ile to było wieków przed naszą erą, a oni wychodzą z założenia, że to jest piękne i stoi, a od kiedy - co za różnica. Inaczej patrzą na czas. Nam się wydaje, że to, co mamy w głowach, jest jedynym właściwym torem, po którym trzeba iść. A może wcale nie trzeba?

Żyjemy w czasach, gdzie wszystko musi dziać się szybko. Ludzie zabijają się o każde pięć minut, chcą "zdążyć". Walczymy z czasem. Kobiety coś sobie wstrzykują, faceci udają, że nie potrzebują okularów, chociaż ledwo widzą. Dzieci przeszkadzają, ponieważ trzeba się wyrobić z pracą. Nie chcę wypaść infantylnie, ale łatwiej żyć, jak się człowiek zaprzyjaźni z czasem. Czas staje się wtedy sprzymierzeńcem. Dziewięć lat temu zagrałem w "Skazanym na bluesa", pięć lat później w "Erratum", ale wcześniej i później z troską mnie pytano, czy się nie boję, bo serial "Niania", bo komercyjne komedie...

Taka rozpiętość jest fajna, dobrze być flexible.

- Ale w końcu pojawia się refleksja, że może trzeba włączyć wsteczny. Przestało mi pasować, że zaczynam siebie powielać. Czułem, że już za dużo tych rzeczy komercyjno-nieśmiesznych. Mam mocniejsze silniki, mogę więcej. Gdybym się wtedy nie zatrzymał, nikt by mi nie zaproponował roli Religi.

Przy filmach komercyjnych wchodzi promocja na wielką skalę, muszę rozmawiać z gazetami, których nie kupuję. Jest rodzaj przymusu, to nieprzyjemne. I nie mam profitów z pracy. A to znaczy, że muszę coś zmienić, bo ten mój kumpel czas raczej mi nie pomoże, chodzi o to, żeby spróbować się zintegrować się z tym, co się robi. Spotykamy nieraz kogoś, kto jest w tak doskonałej formie, że chce się kimś takim być. Jak robiłem "Yumę", reżyser Piotrek Mularuk tłumaczył mi, że każdy z bohaterów filmu ma jakiś defekt, dysfunkcję, kompleksy, a postać, którą ja gram, jest zintegrowana ze sobą, to znaczy jest tam, gdzie ma być, i wie, co robić. Być zintegrowanym ze sobą to znać swoje miejsce w szeregu, swoje możliwości. Fajnie być kimś takim.

I postanowił się pan zintegrować?

- Próbuję.

Na pewno pan schudł.

- Od trzech lat ludzie mnie pytają, czy mam raka, czy jestem zmęczony. Tylko ci, co znają mnie od dawna, nie dziwią się, bo taki chudy byłem już na studiach. Po przyjeździe do Warszawy inaczej żyłem i spuchłem, teraz wróciłem do naturalnej wagi. Mogę wbiegać na najwyższe piętra, gdzie wielu pijących kolegów dostałoby zadyszki. Jestem zdrowym facetem, chociaż przeżyłem ciężkie chwile. Nie ciągnijmy tego.

Odnalazł pan w Zbigniewie Relidze coś bliskiego sobie?

- Byłem na zjeździe kardiochirurgów, gdzie spotkałem jego zwolenników i oponentów. Mówili różne rzeczy, ale jedni i drudzy powtarzali, że on był taki gwałtowny, szybki. Pomyślałem, że skoro podkreślali to ludzie mający na niego odmienne spojrzenie, to kluczem do Religi musi być jakiś rodzaj rozdygotania. Też to mam. Zawsze za chwilę muszę gdzieś być. Potem wracam do domu i padam. A jeśli takich dni jest kilka z rzędu, to brakuje mi samotności. Religa ciągle miał takie dni. Moja tęsknota za samotnością stała się głównym budulcem tej roli.

Jest taka piękna teoria pięciu minut - żeby chociaż tyle mieć codziennie dla siebie. Pięć minut to nie jest wiele. Przez pierwsze dwie minuty nie ma problemu z podsumowaniem dnia. Byłem tu i tam, spotkałem tego i tamtego, ale dalej jest przestrzeń, w której może się wyświetlić coś sensownego - czy czegoś nie spieprzyłem, czy nie powiedziałem za dużo albo za mało. Chodzi o to, żeby spać spokojnie, mieć czyste sumienie. To chyba tworzy całość życia, nie?

***

Tomasz Kot - ur. w 1977 r., aktor. W latach 2001-06 związany z Teatrem Bagatela w Krakowie, wcześniej występował w Teatrze im. Modrzejewskiej w Legnicy. Najpopularniejsze filmy z jego udziałem to: "Skazany na bluesa", "Testosteron", "Lejdis", "Erratum", "Wyjazd integracyjny", "Hans Kloss. Stawka większa niż śmierć", "Yuma". Za rolę prof. Zbigniewa Religi w filmie "Bogowie" otrzymał Złote Lwy na tegorocznym festiwalu filmowym w Gdyni.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji