Artykuły

W świetle szabasowych świec

"Pieśń, którą śpiewał król Dawid, była pieśnią króla, mędrca, proroka. Pieśń, którą śpiewał król Salomon, była pieś­nią króla - syna króla, mędrca - syna mędrca, proroka - syna proroka".

I rozległ się śpiew Kantora: "Dzięki Ci, Panie, za ten świat". Chór roz­modlonych Żydów powtarza w refrenie: "Grajmy Panu na cytrze". Scena wy­ciemniona, w migotliwym blasku świec jaśnieją twarze, wyciągnięte ku górze ręce, ciała poruszają się trochę jak w zwolnionym filmie w rytm pieśni. W cen tralnej ścianie ukryta za kotarami "święta skrzynia" ze zwojami Tory. Święta pieśń wznosi się, wypełnia ca­łą przestrzeń, wibruje żarliwością słów pełnych pokory i wdzięczności. Muzy­ka Zygmunta Koniecznego, sceneria Wiesława Olko i głos Zdzisława Kuź­niara wypełniają przestrzeń teatralną integrując wszystkie jej elementy. Mu­zyka nierozerwalnie sprzęgnięta z obrazem, stricte teatralna. Pod dźwięki podkłada się kolor, gest, ruch, głos, dekoracja, słowo, brzmienie słów. Mu­zyka kreująca obraz i obraz kreujący dźwięk - na zasadzie rozprysków jednej fali, która przypływa i odpływa mając w sobie te same miliardy kropel wody i tworząc z nich za każdym ra­zem odmienny nieco obraz, nową war­tość.

Tak oto zaczyna się wrocławski "Sztukmistrz z Lublina" Isaaka Bashevisa Singera, spektakl dziwny, pełen piękna mimo swych mankamentów, tworzący własny świat z wpisaną weń swoistą magią, rytuałem, folklorem i poetyką. Wspaniały, przebogaty koloryt modłów i obyczajów tych, którzy od wieków żyją przecież wśród nas i są nam niezna­ni. Isaak Bashevis Singer - polski Żyd piszący w jidysz, chyba jeden z ostatnich Żydów na świecie tworzą­cy w tym języku. Urodzony i wycho­wany w Polsce. Spędził tu trzydzieści lat swego życia - jak sam podkreśla - lat najważniejszych. I nieznany w tej Polsce prawie nikomu. Dopiero na­groda Nobla otworzyła przed nim drzwi polskich wydawnictw, łamy polskich czasopism. A przecież był tu i wszystko, co napisał jest o Polsce.

"Dzięki Ci, Panie, za ten świat". To słowa pieśni stworzone przez Anieszkę Osiecką. Znakomite dopełnienie myśli - obrazu człowieka i człowieczego losu widzianego przez Singera.

Motto i klamrę spektaklu stanowią słowa świętego mędrca, który zapocząt kował chasydyzm, Baala Szema, przytoczone w takiej oto opowiastce: "Ca­dyk: pewnego razu do Międzybuża przybyli kuglarze, którzy na ulicach poka­zują sztuki. Przeciągnęli linę nad rze­ką, a jeden z nich chodził po linie nad nurtem. Aby widzieć te cuda, zbiegła się gawiedź z całego miasteczka. I przyszedł także święty Baal-Szem. I stanąwszy pośród ludu przypatrywał się linoskoczkowi. A uczniowie Baal-Szema wielce dziwili się, że chce na te sztuczki spoglądać. Wtedy święty mąż rzekł: - Przyszedłem zobaczyć, jak to człowiek przechodzi nad głęboką prze­paścią. A teraz myślę: Gdyby człowiek tyle pracował nad swą duszą, ile ów nad zręcznością ciała, to ponad jakże głębokimi otchłaniami mogłaby wędrować dusza po cieniutkiej nitce ży­cia".

Ta filozofia, to wskazanie człowieczej drogi w spektaklu niestety się gdzieś zagubiło. Padły tylko słowa. I rozpły­nęły się na bezdrożach teatru. Jak i postać powieściowego Jaszy. Ale czy młody aktor, jakim jest Maciej Tomaszewski może mieć wiele wspólnego z singerowskim wizerunkiem czterdziestolet­niego Jaszy? Aktor nie potrafił - bo i nie mógł potrafić - uwiarygodnić tej postaci. Zabrakło przemyśleń i doświadczeń własnych tak głęboko dojrzałych, by mogły stać się podporą, materiałem o budowaniu skomplikowanej osobo­wości Jaszy Mazura. Są więc tylko słowa. I jest trochę cyrkowej akrobacji, kuglarskich sztuczek - scenki zagrane wręcz świetnie. Przez trzy godziny ak­tor musiał tu być maksymalnie skon­centrowany. Materiał dramaturgiczny wymagał od niego rzadko spotykanej w teatrze kondycji aktorskiej i cyrkowej. Tomaszewski zaprezentował dużą sprawność i możliwości w kategorii aktorskiego rzemiosła. Nie poradził sobie do końca z interpretacją, naturą Jaszy. Jasza Singera to sztukmistrz filozof. To­maszewski zaś był przede wszystkim kuglarzem i w życiu, i w miłości, i zawodowo. Nawet nie sztukmistrzem. Jasza był człowiekiem pełnym rozte­rek, kontrastów, wątpliwości. Lucyferyczny mistyk w stylu postaci Tadeusza Micińskiego. Zakochany w samym biegu życia, chłonący każdą jego chwilę, kochający kobiety w sposób liryczno-zmysłowy i namiętny, wędrował przez życie i świat ze spontaniczną radością dziecka, a kobiety były dla niego jak "kwiat dla motyla". Tu aktor miał wiele wdzięku, każdą nową kobietę witał roziskrzonym spojrzeniem, krąg kochanek wirował wokół niego, a on z niecierpliwością właściwą beztroskiej młodości pędził stale ku czemuś nowe­mu, szukał czegoś ważnego na tej ka­ruzeli. "Gdybyś ty jeszcze kochać mógł" śpiewa kataryniarz, którego nie wiadomo dlaczego gra kobieta (Krystyna Paraszkiewicz), gubiąc w ogóle klimat i charakter tej postaci.

Jasza powieściowy jest postacią skomplikowaną, sztukmistrzem, który w tej pozornej beztrosce towarzyszącej życiu artysty-wędrowca zadaje sobie sta­le pytanie: kim jestem? Żydem? Chrześcijaninem? Czy wierzę w Boga? Tego wszystkiego zabrakło w interpre­tacji Tomaszewskiego. Zabrakło duszy Jaszy. Przemiana, która się dokonała w Jaszy pod wpływem poniesionej klęski w imię miłości do Emilii - była przemianą niemal konradowską. Cały jego świat dotychczasowy, cała filozo­fia życiowa, którą stworzył sobie na własny użytek legła w gruzy. Wszystko rozsypało się na jakieś nieistotne ele­menty. Zostało poczucie winy. Wobec kobiet, wobec Boga, wobec siebie. Został samotny - wewnętrznie samotny - słaby, kulejący człowiek. Człowiek, który poznał w tej jednej chwili ból i cierpienie, który dojrzał do tego, by sobie uświadomić, że "musi być Żydem - Żydem - jak wszyscy inni". Cierpienie oczyszcza duszę. I z niego może wytrysnąć nowe życie. I tego w interpretacji aktora nie było. Po prostu gładko i bez specjalnych dociekań przeszedł z jednego stanu w życiu w drugi, z jednej sytuacji w następną. Sztuk­mistrzem być już nie mógł, bo stał się niemal kaleką. Więc będzie np. pustelnikiem, któremu żona zawsze o tej samej porze przez szparę w murze poda jadło. W wizerunku scenicznym Jaszy zabrakło wcześniejszego psychologicznego przygotowania do tego kroku. A przecież jakieś strzępki myśli, słów w tym kierunku już zdążały (scena z Żydami przed synagogą np. modlitwa w świą­tyni chyba pierwsza po wielu, wielu latach). W Jaszy zaczęło się coś bu­dzić, kiełkować, dojrzewać. Pierw­szym krokiem ku odnalezieniu swego prawdziwego, autentycznego "ja" i ku próbie pogodzenia wszystkich przeci­wieństw nim szarpiących, okiełznania szalejących w nim żywiołów i namięt­ności była samobójcza śmierć Magdy, a jeszcze wcześniej szabas z żoną spędzo­ny, sygnały więzi łączących go z Ży­dami, które się coraz silniej odzywały. Katastrofa spowodowana kalectwem

była tą przysłowiową ostatnią kroplą. Wstrząs duchowy i tak musiał prędzej czy później nastąpić. Jasza skazał się na wieczną samotność. Tę najbardziej dosłowną, głęboką, tę najtrudniejszą, bo całkowicie wyrzekającą się świata i jego spraw. Sam ze sobą przez dnie i noce w samotni tak małej, że mieścił się w niej tylko stolik i siennik. Od bujnego, pełnego niespodzianek, przy­gód, radości, seksu, uczuć życia - ku zupełnej ascezie i kontemplacji. Tak, jak niegdyś pracował nad swym ciałem, tak teraz rozpoczął pracę nad swą du­szą. Jasza-Jakub Pokutnik. Obcujący ze świętymi księgami, Bogiem i ze soba. I pojednany z Bogiem. Pojednany ze sobą. A z ludźmi? Mistyk, którym rządzą demony i Jahwe.

Maciej Tomaszewski w swej inter­pretacji Jaszy wybrał te wątki, te cechy, myśli, którym mógł podołać, które mu tę postać w jakiś sposób czyniły bliższą i żywszą, które mu jego postępki czyniły zrozumiałymi. Tym samym w jego wizerunku nie znalazło się to całe ogromne bogactwo natury ludzkiej przefiltrowane i nasycone do­świadczeniem natury, która czyni człowieka zarówno tak różnorodnym i in­dywidualnym. Starał się stworzyć typ, model postaci - stąd pewna jej szablonowość i jednowymiarowość. A prze­cież Jasza był jeden. Jeden jedyny Jasza Mazur, sztukmistrz z Lublina, który po swojemu szukał Boga, kochał naturę i kobiety, rozmyślał o prawdzie, czuł materię świata przepojoną zawsze duchem, szedł swoją całkowicie indy­widualną drogą, odkrywał swą wspólnotę z Żydami, jako że i sam był Żydem, szukał w sobie modlitewnej ekstazy, by zrozumieć to co święte.

Jaki jest spektakl? Są w nim sceny piękne, fascynujące, pełne swoistej harmonii w przechodzeniu od świąt do codzienności, z synagogi na ulicę, i są sceny puste.

Wspaniale skomponowana część I, w której wszystko faluje, pulsuje, wy­syca się i nasyca jak życie. I część II w której zabrakło tekstu, myśli, aktorstwa, ale z dwiema pięknymi wizual­nie scenami. W teatrze ulicznym - można umownie tak określić cyrkowe inscenizacje i popisy bohatera - Jasza stoi nieruchomo na linie, spięty, cały naprężony do granic ostateczności, szykujący się do lotu. U ramion ma sze­roko rozpięte białe skrzydła. Wzleci?

Widzowie, mieszkańcy domów, którzy rozsiedli się w oknach jak w teatrze, wygwizdali Jaszę, gdy zobaczyli, że jego trud jest daremny. A on wołał o przyjściu Mesjasza "Mesjasz przyjdzie wtedy, kiedy już nikt nikogo nie będzie krzywdził: ani czynem, ani słowami, ani nawet myślą". Wygwizdali jednak Żydzi Jaszę Mazura. Nikt go nie słu­chał. Scena bardzo efektowna plastycznie, świetnie rozwiązana kompozycyj­nie, z dużym ładunkiem dramatyzmu i tragizmu przebijających się przez na­skórek farsy. Aktor jakby na moment przeniknął sam siebie, zrozumiał, wziął na siebie wszystkie wzloty i upadki ludzkości. Człowieczeństwo całe. I jego trud.

I scena finałowa: zamurowywanie Jaszy - mająca w sobie klimat pogrzebu i namaszczenia zarazem. I powtórzone słowa Baal-Szema o otchłaniach, nad którymi mogłaby wędrować dusza ludzka po cieniutkiej nitce życia, gdyby...

Wróćmy jednak do części I, która była znacznie bogatsza i lepsza i bar­dziej wyrazista od II. Zasadą kompozy­cyjną Jana Szurmieja, inscenizatora, reżysera, choreografa, było owe przeplatanie się modłów w Świątyni z ży­ciem codziennym, powszednim dniem. Z mocno podkreśloną linią, kierunkiem owej spójni, jaka istnieje między tymi światami. Ludzie do świątyni wnoszą swoją codzienność, ich modlitwy "wy­chodzą" z synagog wraz z nimi i są obecne w powszednich dniach. W ryt­micznym układzie dni, tygodni, miesięcy powtarzają się święta: Jom Kippur - Dzień Pojednania, albo Sądny Dzień, Purim, Rosz Ha-Szana czyli Nowy Rok, Simchat Tore, Szabat, Szawuot...

Wędrówka od sceny do sceny, połą­czona wewnętrzną, wspólną konstruk­cją. Każda scenka ma swój własny rytm, koloryt, coś z obrazka rodzajo­wego. Każda demonstruje odmienny rys rytuału bądź obyczaju. Są w tej części dwie sceny szczególnie piękne: liryczna w świetle szabasowych świec i dwie w synagodze. Scena między Ja­szą i Esterą pełna tego szczególnego ciepła, które towarzyszy świętom w do­mu przy rodzinnym stole, akcentująca wzajemną bliskość dwojga ludzi, któ­rych poza uczuciami łączy wspólna kultura, wspólny obrzęd.

Wspaniale poprowadzona jest scena ze "świętą skrzynią" i pieśnią chóralną "Simchat Tora" - "radość Tory". Sce­na świetnie skomponowana, z dużym ładunkiem dramatyzmu. Potężniejąca muzyka i głosy nasycają cały teatr, ogarniają wszystkich jakby w jeden wspólny krąg radosnego tańca, który bardzo efektownym łukiem w najgłoś­niejszych rejestrach i szalonym tempie "wysyca się" w inny świat: przelewa z synagogi do żydowskiej knajpy, w któ rej oczywiście nie ma to już nic wspól­nego z Torą. Taniec radości. Barwny i żywiołowy.

"Sztukmistrz z Lublina" jest spektaklem muzycznym. Jest teatrem widowiskowym, teatrem, który potrafi wciągnąć widza w swój własny świat i pozwala mu zapomnieć o troskach i kłopotach codziennego dnia, oderwać się od swych osobistych spraw. Jan Szurmiej stwo­rzył tu swoisty typ teatru totalnego w sensie środków scenicznych, konstrukcji widowiska, idei czy przesłania, które zostało nieco zatarte przez wykonawców, ale w koncepcji było czytelne i dość precyzyjnie wyartykułowane. Do­pełnienie jego wizji teatralnej stano­wiły dekoracje Wiesława Olko, w któ­rych dominującą zasadą kompozycyjną stała się kondygnacyjność. To wznoszenie się aktorów na coraz to wyższe piętra miało też wymiar symboliczny, znakomicie współgrało z pieśniami Kuźniara. Nawet najbardziej prozaiczna rzecz tu, na dole, na ziemi, nawet najmniejszy przedmiot czy kamyk, każda dro­bina, ma w sobie ów element wzno­szenia, uduchowienia, boskości. De­koracje materializowały to, co zawarło się w słowach, między słowami, w myślach, symbolach. Ten spektakl to swoisty typ moralitetu o losie człowie­ka, misterium, które odgrywa świat i człowieka, nawet sobie tego nie uświadamiając. Szkoda, że nie utrzymała się w tym klimacie, w tej poetyce część II widowiska, która głównie była obrazkiem obyczajowym. Szkoda, że uciekły dialogi. Szkoda, że owo piękne i mądre przesłanie o doskonaleniu du­szy i pokonywaniu "otchłani na cieniutkiej drodze życia" zostało gdzieś w sferze interpretacyjnej zagubione.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji