Artykuły

Jaka tam ze mnie warszawianka

- Mówię szybko, bo nie umiem wymuszać braw. Obawiam się każdej pauzy, myśląc z przerażeniem, a jak się nie zaśmieją... - mówi HANKA BIELICKA.

Podobno śmieje się Pani nawet w sytuacjach nie do śmiechu?

Mam to po ojcu, który był człowiekiem bardzo pogodnym, w przeciwieństwie do mamy, zawsze poważnej i dość zamkniętej w sobie. Ojciec ciągle coś nucił, był wesoły "od środka". Rano, gdy się umył, chodził po mieszkaniu i intonował jakąś melodię. Często opowiadam taką anegdotę, że nawet... podśpiewywał na pogrzebie. Moja mama go strofowała, trącała w ramię, mówiąc: - Romek, daj spokój, przecież to pogrzeb... Dopiero wtedy milknął na chwilę.

Pani nigdy by się tak nie zachowała, ale...

... podczas pobytu w szpitalu pewien młody medyk, przeprowadzając wywiad lekarski, zapytał, czy miałam ostatnio jakieś operacje. Ja na to, że tak, w 1947 roku, kiedy wycięto mi ślepą kiszkę, jemu oczy zrobjły się okrągłe ze zdziwienia, więc mówię: - To pewnie pana jeszcze na świecie nie było? - Nie tylko mnie - odpowiedział. - Nawet moja mama jeszcze się wówczas nie urodziła.

Czy ta pogoda ducha wypływa z tego, że Pani się w czepku urodziła?

Ba, żeby w jednym, aż w trzech. Jeden czepek miał znamionować zdolności, drugi - długowieczność, a trzeci? Chyba szczęście? Bo wie pan, parę razy przytrafiły mi się takie przypadki, które decydowały o dalszym moim życiu. Np. niewiele brakowało, a oblałabym maturę z matematyki. Miałam same piątki z przedmiotów humanistycznych, zaś rozwiązanie jakiegokolwiek zadania matematycznego, przekraczało moje możliwości. I wtedy stanął w mojej obronie wizytator, który powiedział: - Na moją odpowiedzialność ona powinna otrzymać świadectwo dojrzałości. Dzięki temu zdałam na romanistykę, a później dostałam się do szkoły aktorskiej.

Rodzice, zdaje się, nie przepadali za pomysłem wyboru przez panią aktorstwa?

Przeciwny był ojciec, który nie omieszkał podzielić się swoimi rozterkami z księdzem. - Pani Romanie - uspokajał go ksiądz. - Złego i kościół nie naprawi, a dobrego i karczma nie popsuje.

Zadebiutowała Pani w dramacie, a jednak żywiołem stała się estrada?

Miałam zadebiutować w sztuce Morstina "Obrona Ksantypy" w wileńskim teatrze "Na Pohulance", ale do debiutu nie doszło. Postarał się o to jeden pan z wąsikiem. W okupowanym najpierw przez Sowietów, zaś potem przez Niemców Wilnie przeżyłam wraz z dwójką przyjaciół ze szkoły teatralnej ciężkie chwile.

Ta dwójka to Danuta Szaflarska i Jerzy Duszyński, który został Pani mężem. A Pani mówiła kiedyś, że do małżeństwa się nie nadaje?

Na moje małżeństwo wpłynęła wojna. Ja i Jurek, odcięci od rodziców, jeszcze bardzo młodzi i niesamodzielni zamieszkaliśmy, z braku pieniędzy, w jednym pokoju. I wtedy odezwało się moje wychowanie, moje zasady moralne - jak to bez ślubu z mężczyzną pod wspólnym dachem?

Ślub był nieunikniony?

Tak i był to ostatni ślub kościelny w Wilnie. Pobraliśmy się w lipcu 1940 roku, a niezwykłe przyjęcie wyprawiła nam Hanka Ordonówna. Nigdy nie byłam panią domu, gotującą, sprzątającą. W dodatku tak bardzo kochałam swój zawód i publiczność, że tej miłości zabrakło dla rodziny. Jurek był typowym amantem, a amant nie jest materiałem na męża. Rozstaliśmy się po 20 latach.

Romanse to nie dla mnie - twierdzi Pani, ale mówią o Pani: flirciara.

Romanse tak, tylko dalszy ciąg nie. Drzwi na klucz i do widzenia. Jestem typową flirciara. A podobali mi się mężczyźni niekoniecznie przystojni i niekoniecznie wysocy. Tylko u mnie zakochiwanie się miało coś z bajki, coś z książkowych romansów.

Czy to prawda, ze dla Pani trzeba pisać dwukrotnie dłuższy monolog ze względu na szybkość mówienia?

Może dwa razy to przesada. Kilkakrotnie mówiłam o tym, jak znani satyrycy Zdzisław Gozdawa i Wacław Stępień zwracali się do mnie: - Ty posłuchaj Kwiatkowskiej. Jak my jej napiszemy monolog na pięć minut, to ona mówi siedem albo dziesięć. A tobie napiszemy na dziesięć, to ty wystrzelasz w pięć. I jaka szczęśliwa jesteś, jakbyś zdobyła najwyższy szczyt, albo wdrapała się na wieżę Eiffla. Mówię szybko, bo nie umiem wymuszać braw. Obawiam się każdej pauzy, myśląc z przerażeniem, a jak się nie zaśmieją...

Chyba zamierzonym Pani atrybutem scenicznym są kapelusze?

Przebieram się dlatego, żeby publiczność miała trochę urozmaicenia. Ze zmianą kapelusza zmienia się osobowość aktora, wizerunek postaci, w którą się wciela.

A mówienie? Pomyśleć tylko, że mówienie tej, która do trzeciego roku życia nie wypowiedziała ani jednego słowa stało się atutem jej zawodu?

Rzeczywiście, tak było. Ale jak zaczęłam mówić, to trudno mnie było uciszyć.

Co zresztą trwa do tej pory. Zwłaszcza w monologach, w których wciela się Pani w postać zażywnej warszawianki.

Ciągle mówię, jaka tam ze mnie warszawianka. Chociaż gdy się 50 lat związało z jednym miastem, to powinno się należeć do tego miasta. Jestem artystką "ludyczną", krzykliwą, czasami rubaszną, która odważyła się porzucić opiekuńcze skrzydła teatru. Rozwinęłam się natomiast na estradzie i odniosłam sukces.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji