Wolność w klatce
"Sen pluskwy" Tadeusza Słobodzianka zaczyna się tam, gdzie "Pluskwa" Włodzimierza Majakowskiego się kończy. Pomysł, żeby odmrożonego, a więc nieśmiertelnego Prysypkina puścić na spacer po dzisiejszej Moskwie i zobaczyć, co z tego wyniknie, musiał być kuszący i aż dziw, że czekał tak długo na realizację.
Sztuki - to nie są arcydzieła artystyczne,
Sztuki - to broń w naszej walce!
Trzeba je ostrzyć przy pomocy kolektywu!
Dzisiaj te słowa wydają nam się kiepską parodią, kabaretowym pastiszem, niewczesnym żartem, ale Majakowski używał ich najdosłowniej i naprawdę w nie wierzył. Niewczesnym żartem jest raczej pytanie, jak, podobno, brzmiały ostatnie słowa tego barda rewolucji przed samobójstwem, a oto odpowiedź: towarzysze, nie strzelajcie! Majakowski naprawdę popełnił samobójstwo, chociaż gdyby tego nie zrobił, towarzysze czekiści by mu pomogli, jak kolektyw przy ostrzeniu broni artystycznej. Tacy jak on nie pasowali do nadchodzących czasów.
Majakowski strzelił do siebie w 1930 r., kiedy dobiegł już końca okres NEP-u, ówczesnej wersji pierestrojki, i nad całym Krajem Rad zasnuły się mgły stalinowskiej dyktatury. "Nasza walka" to była walka z elementami drobnomieszczańskimi i kułackimi, czyli ludźmi nie całkowicie podporządkowanymi władzy komunistycznej. Rok przed śmiercią Majakowski napisał "Pluskwę", której pierwsza scena wygląda tak: witryna sklepu, przez drzwi wchodzą ludzie z pustymi rękami, a wychodzą obładowani zakupami. W rzeczywistości minie ponad pół stulecia, zanim ta odrażająca zaiste wizja stanie się ciałem i klienci będą mogli bez żadnych zapisów, kolejek czy talonów kupić, co im się podoba.
"Pluskwa" kończy się fantazją futurologiczną: gdzieś w Tambowie po 50 latach (to by wypadało w 1980 r., u nas właśnie powstaje Solidarność, ale w Rosji tzw. okres zastoju przeżywa swoje apogeum) robotnicy wykopują zamrożony przez naukowców tandem, człowieka o nazwisku Prysypkin i pluskwę, która miała się żywić jego krwią. Odmrozić czy nie ruszać? Po głosowaniu według najlepszych wzorów demokracji bezpośredniej, co wygląda już zupełnie bajkowo, kolektyw postanawia tandem odmrozić i umieścić w ogrodzie zoologicznym w klatce z napisem "plusquus normalis i burżuius vulgaris".
W "Śnie pluskwy" wystawionym niedawno w łódzkim Teatrze Nowym Słobodzianek wypuszcza odmrożonego Prysypkina na spacer po współczesnej Moskwie i przygląda się, co z tego wyniknie. Ten spacer jest wymuszony przez okoliczności: prywatyzują zoo, a ponieważ właśnie umarła na zawał słonica z sąsiedztwa (słyszymy serię z kałasznikowa), Prysypkin woli nie ryzykować,że i jemu to się przydarzy. Na koniec wraca jednak do swojej klatki, gdzie wszystko jest swojskie i znajome w zoo niby innym, a tym samym. "Niech pani żłopie do syta, towarzyszko pluskwo szanowna", kończy przedstawienie Prysypkin.
Autor wraz z reżyserem (tekst ulegał w trakcie prób przeróbkom) prowadzi Prysypkina i proroka, który w nim zobaczył Jezusa Chrystusa, szlakiem wytyczonym przez rosyjską literaturę: Patriarsze Prudy, stołówka związku pisarzy, Worobiowe Góry, Wielki Kamienny Most, wreszcie plac Majakowskiego, gdzie akcja rozgrywa się u stóp pomnika poety. Ale równie dobrze mogłoby się to dziać w Pradze, Sofii czy w Warszawie. Byli bolszewicy stali się sklepikarzami, byli ubecy - bankierami, międzynarodówka proletariatu ustąpiła miejsca międzynarodówce złodziei, pluskwa jest symbolem niezniszczalnego żywota gnidy wszelkiego rodzaju.
A może jeśli wszędzie było mniej więcej tak samo, nie ma się co oburzać? A może jeśli pluskwa ma taki twardy żywot, nie ma co z nią walczyć? Może nie zasługuje na taką antypatię? Czego my właściwie chcemy od nowej klasy przedsiębiorców - żeby byli uczciwi? To za wysokie wymagania.
Łódzki Teatr Nowy zaprosił do reżyserii "Snu pluskwy" Kazimierza Dejmka. Dejmek ma dobrą rękę do teatru politycznego: jako młody człowiek reżyserował chyba 50 lat temu w tymże łódzkim teatrze "Brygadę szlifierza Karhana", gdzie też był schemat dobrzy robotnicy-źli burżuje, w kwiecie wieku to on właśnie wystawił w warszawskim Teatrze Narodowym "Dziady" w 1968 r., a teraz znowu w Łodzi "Sen pluskwy". Nie oczekuję odwrócenia tego schematu, broń Boże - ale w Łodzi, która żyje jeszcze tylko dzięki drobnym przedsiębiorcom, bo połowa wielkich fabryk zbankrutowała, chciałoby się usłyszeć jakieś dobre słowo pod ich adresem.
Teatr Nowy zrobił wielki wysiłek finansowy, organizacyjny i artystyczny, żeby przedstawieniu niczego nie brakowało: wielu aktorów ściągnięto specjalnie do "Pluskwy" i trzeba będzie zapewne poszukać jakiejś sztuki małoobsadowej, żeby zrównoważyć koszty. Ale warto, sceny zbiorowe zwłaszcza zapadają w pamięć, choć monologi Prysypkina mogłyby być krótsze. Widownia prawie co wieczór jest pełna, reakcje żywe, chociaż nie wszyscy łapią niuanse tekstu: kto wie, że ludojad z wąsami to Stalin, jeśli trzy czwarte Polaków urodziło się po jego śmierci? Kto zna nazwiska Meyerhold, Błok czy Lila Brik? To powinien wyjaśniać drukowany program - ale zamiast paru kartek widzowi oferuje się grubachną książkę, gdzie obok całego tekstu sztuki, i to drukowanego schodkami, jak wiersze Majakowskiego, znajduje przemądrzałą i niestrawną rozprawę o Bycie, Sensie, Początku i płaci za to tyle, co za połowę biletu, 10 zł. Może wobec patosu na scenie nie wypada liczyć się z groszem na widowni, ale dzisiaj czasy są inne.