Fredro z gaciami w tle
Poznańskie "Damy i huzary" (Teatr Nowy) rozgrywają się w scenerii bliższej raczej profesji madame Sans Gene niż szlacheckim kompanom hrabiego Fredry. Ale też reżyser Janusz Nyczak wywiódł ich z saloniku na przedpokoje, na strych, do sieni, a nawet na siano. Wydarzenia toczą się więc w różnych miejscach, co zresztą dynamizuje akcję. Pospolitość zaś owych miejsc "degraduje" postaci do figur farsowych. I słusznie, bo przecież sama intryga jest mało wybredna, a perypetie rubaszne.
Nyczakowa farsa ma przy tym wiele z ducha komedii dell`arte. Reżyser zrywa z iluzją, nie dba o prawdopodobieństwo, o wierność epoce, celowo schematyzuje postaci, używając również chętnie chwytów "niskich" np. miażdżenie kapelana drzwiami, wykopanie stołka spod siedzenia czy też ciskanie w tegoż kapelana damską bielizną.
Poznańskie "Damy i huzary" zaczynają się rankiem, gdzieś na strychu, a w każdym razie w jakimś zapuszczonym domostwie, pośród gołych ścian i paru taboretów. Ot, jakaś przypadkowa kwatera wojskowa. Na sznurach wiszą męskie gacie, a panowie oficerowie wstają jakby po ciężkiej libacji. Potem tylna kurtyna idzie w górę i z głębi wytacza się wrzaskliwa menażeria niewieścia. Cały akt m toczy się niemal pod jej dyktando na tle i pośród suszącej się damskiej bielizny.
Akcja u Fredry dzieje się w czasach napoleońskich. Być może w przedstawieniu Nyczaka dzieje się później, w okresie Królestwa Polskiego (pokongresowego), albo nawet w czasie powstania listopadowego, między zdobyciem Belwederu a wkroczeniem armii Dybicza. Czy miałoby to jakiś dodatkowy sens? Ależ oczywiście. Ukazałoby Fredrę - filuta, który sam wojakiem będąc, potrafi śmiać się także w chwilach podniosłych, patriotycznych. Miło lec za ojczyznę, ale jeszcze milej z młódką.
Reżyser prowadzi przedstawienie jakby od pomysłu do pomysłu, a między pomysłami jest schemat postaci. Przy czym owe pomysły inscenizacyjne są albo nazbyt sygnalizowane (np. rotmistrz specjalnie ustawia się pod wiszącym na ścianie porożem, aby wygadać na rogacza), albo nazbyt markowane. Przecież obaj szermierze nie mogą tylko udawać, że się zaplątują w sznury od bielizny, skoro chcą wywołać śmiech nieudanym pojedynkiem. Nie zawsze też owe pomysły wywiedzione są w sposób błyskawiczny z sytuacji, z dialogu. Często są podpórką, ozdobnikiem.
Zbyt nachalnie wydobywa się również wszelkie skojarzenia seksualne. Np. podstarzała Aniela w dwuznacznej rozmowie o jeździe konnej przybiera niemal dosłownie pozycję "jeźdźca". Dyndalska z kolei pytając brata: jak interes stoi, wyraźnie ma na myśli wiadomy "interes", ku któremu wcześniej co rusz spoziera Major, chcąc sprawdzić jego funkcjonowanie.
Reakcje widzów są zróżnicowane. Nikt się wprawdzie nie nudzi, ale faktem jest, że jedni śmieją się ochoczo, a inni co najwyżej uśmiechają się półgębkiem, i to z trudem. Mnie osobiście ten Fredro w gaciach nie zachwycił. Owszem, podoba mi się całościowa koncepcja,
żywe tempo, dynamiczny montaż scen. Wszelako raz jeszcze okazuje się, że w stylu komedii dell'arte czy w farsie nie czujemy się zbyt pewnie. Może dlatego przedstawienie ciekawsze jest inscenizacyjnie niż aktorsko. Nazbyt uproszczony rysunek postaci prowadzi bowiem do szablonu. Postaci oparte na jednym pomyśle nie są w stanie niczym zaskoczyć. Zofia powtarza wciąż te same pozy i gesty - w dodatku wcale nie śmieszne, a kapelan w sukience duchownej zachowuje się jak płocha panienka. Anielę znów charakteryzuje reżyser samym kostiumem. Ubrana w strój małej dziewczynki - co ma podkreślić jej infantylizm - wygląda okropnie i również nie śmieszy.
W II i III akcie zdecydowanie najzabawniejszą postać tworzy Sława Kwaśniewska (Orgonowa). Te jej inhalacje, w momencie, kiedy ze złości chwyta ją apopleksja, są pyszne. Kolejną udaną rolę zapisuje na swym koncie Dorota Lulka. Jest w niej figlarność, frywolność i jednocześnie kobiece ciepło. Jerzy Stasiuk, aktor obdarzony dużą vis comika, zjednuje sobie łatwo sympatię widzów. Ale i u niego zbyt dużo ciskania się, głosowej nadekspresji, zbyt blisko także od huzara Majora z Fredry do milicjanta z Myśliwskiego. Michał Grudziński jest tylko raz naprawdę świetny, kiedy żgany zazdrością jak ostrogą wrzeszczy na Grzesia, domniemanego konkurenta.
W sumie poznański Fredro, momentami świetny, momentami słaby, ale przecież zupełnie nieoczekiwany, w jakimś stopniu satysfakcjonuje przecież nawet sceptyków i ponuraków.