Artykuły

Miłosne zaloty, małżeńskie pertraktacje na dworskim podwórku

BYNAJMNIEJ nie atrapy, ale jak naj­zwyczajniej (a raczej: jak najniezwyczajniej) żywe kury pojawiły się na toruń­skiej scenie po raz ostatni w "Ułanach" J. M. Rymkiewicza, niemal równo rok temu. (A po raz pierwszy, a propos? Bodajże w "Romulusie Wielkim" F. Durrenmatta w re­żyserii K. Meissner, w roku 1969). Oprócz tego, że kury owe dobrze się przyczyniły w "Ułanach" do wydobycia komediowości spek­taklu, wydały się one wówczas jeszcze peł­nić - nie mniej skutecznie - jedną rolę: sygnalizowania zabawowego dystansu twór­ców przedstawienia do tak częstych we współczesnym teatrze inscenizatorskim eks­perymentów. W tym akurat wypadku: eks­perymentów polegających na osadzaniu "klasycznej" akcji sztuk Fredry, Słowackie­go, Wyspiańskiego, Witkacego itd. w jak najbardziej realistycznie, wręcz naturalistycznie - potraktowanym otoczeniu.

Materia dramatyczna "Ulanów", raz po raz odsłaniająca swoją teatralną podszewkę, stwa­rzała doskonałą okazję do podjęcia tego rodza­ju gry teatralnymi konwencjami. Co więcej: do jej podjęcia uprawniał ten jeszcze fakt, iż kon­wencje owe wydawały się wówczas już przeła­mane, skompromitowane. Tak zresztą, jak i cały model teatru, który je powołał. Model teatru, w którym dezynwoltura inscenizatora szła o lepsze z bulwersowaniem widowni, który toruński profesor Konrad Górski skwitował - nie bez słusznej dezaprobaty - jednym celnym hasłem: "Reżyser ma pomysły".

Powtarzam: wszystko to miało miejsce na to­ruńskiej scenie przed rokiem - i dokonywało się ku pełnej satysfakcji widzów, w całkowitej zgodzie z naturalnymi prawami rozwoju sztuki teatru itd. Rzecz dotyczyła "Ułanów" Rymkiewicza, co jest też nie bez znaczenia, bowiem ta właśnie pozycja repertuarowa i płynące z niej doświadczenia realizacyjne nie mogą być teraz obojętne dla teatru, który po roku przed­stawia z kolei "Damy i huzary" Aleksandra Fredry.

Rozmaite motywy zadecydowały o powsta­niu Rymkiewiczowskich "Ułanów", ale jest wśród nich i ten jeden: sprzeciw wobec wcześniejszej tradycji wystawiania właśnie komedii Fredry o "Damach i huzarach." Wystawiania jej jako pogodnego obrazu szlacheckiej przeszłości, która swoją "zac­nością i prostotą" przewyższa teraźniejszość, "znieprawioną, zmaterializowaną, niezdolną do ideałów". Więcej, jako niemal patetycz­nego obrazu naszej przeszłości napoleońskiej, w którym polskim żołnierzom przypada rola rycerzy wielkiej sprawy, narodowych boha­terów ...

Chociaż może trudno w to dziś uwierzyć, ale tak właśnie "Damy i huzary" grano przed wojną (z wyjątkiem głośnego spektaklu S. Ja­racza w warszawskim Teatrze "Ateneum"), próbowano też tak grać potem w latach 50-tych. Rymkiewicz w "Ułanach" doświadczenia te wykorzystał - i wytoczył im antybohaterską kampanię. Marek Okopiński i Antoni Tośta, jako główni twórcy toruńskiej realizacji "Uła­nów", kampanię tę wzbogacili z kolei o jeden jeszcze element: grę z konwencjami teatru spod znaku "reżyser ma pomysły". Wszystko to odtąd zobowiązuje.

ISTOTNIE, "Damy i huzary" gra się dziś w Toruniu, nie bez pominięcia doświadczeń Rymkiewiczowskich. Reżyser spektaklu - Józef Skwark - poprowadził go mianowicie jako "groteskową paradę za­bawnych figur i budzących śmiech perype­tii" (by posłużyć się słowami Boya, chwalą­cego Jaraczowską inscenizację w roku 1931). Jedynie jako paradę zabawnych figur i pe­rypetii, bez akcentowania dość wątłych w końcu etycznych czy narodowych aspektów Fredrowskiej akcji. Tak zresztą warto dodać - odbierała utwór prapremierowy publiczność lwowska w roku 1825. Fredro "zajął ją (wówczas) - jak pisał ówczesny recenzent - przez wkład scen (tj. rodzaj wydarzeń i sposób ich ujęcia) i wyborną dykcją (tj. wartki i częsty dialog) swojej krotochwili".

Ale przy tym wszystkim J. Skwark okazał się, niestety, jeszcze jednym, jakby już ana­chronicznym (oby!) reżyserem, który "ma po­mysły". Ile pomysłów! Poczynając już właśnie od owych kur, a raczej w tym wypadku kur­czaków, nieprzypadkowo przywołanych na po­czątku tej recenzji.

BO W TORUNIU akcja "Dam i huzarów" nie rozgrywa się - tak jak to zamie­rzył Fredro - w "dużym pokoju", "w domu Majora, na wsi", ale na dworskim podwó­rzu, przed domem, właśnie wśród kur i kurczaków, ponadto gęsi, psów, gołębi, kaczek, ustawionych pod płotem snopów słomy, któ­ra rozsypana jest też po całej scenie... Właś­nie, dobrze jeszcze, że to podwórze, zapro­jektowane przez A. Tośtę, nie zostało schlud­nie wysprzątane - jak to miało miejsce w realizacji zielonogórskiej "Dam i huzarów" w r., 1968, bo znaleźliśmy się już wtedy całkowicie w świecie urojonym. Choć i tak znajdujemy się tam w końcu. Miejsce to z akcją Fredrowskiej komedii okazuje się bo­wiem nie mieć nic wspólnego. Nie może mieć.

Jako znak męskiej nieporządności - a ta­kie odczytywanie owego miejsca scenicznego narzuca się od samego początku spektaklu - pozbawia ono huzarów istotnego w ko­medii rysu charakterologicznego: starokawalerskiej pedanterii. To damy wyróżniać się tu mają babskim nieporządkiem. Tej ich cechy nie można z kolei w tym tle wygrać. W konsekwencji musi ulec likwidacji oparyty na tym właśnie charakterologicznym kon­traście duży ładunek komizmu akcji - po­czynając już od sceny gwałtownego wtarg­nięcia dam z ich rozlicznymi bagażami. Nie­jasne stają się też ataki Majora na bałaganiarstwo Grzesia itd.

Na dworskim podwórzu ruch postaci zostaje - wbrew pozorom - mocno ograniczony, zwła­szcza możliwość jego urozmaicenia. Postaci mogą się tutaj pojawiać w istocie tylko z dwu stron. Korzystniejsze zupełnie możliwości stwa­rzało w tym względzie zaprojektowanie przez Fredrę w "przechodnim" pokoju Majora aż sześcioro drzwi, prowadzących do osobnych po­mieszczeń poszczególnych bohaterów. Rezygna­cją z tego dyspozytywu autora okazać się musi znowu - zwłaszcza z punktu widzenia farsowych konwencji akcji, opartych właśnie na ciągłym i przemiennym ruchu - strata nie do nadrobienia.

W "Damach i huzarach" nie przeważają by­najmniej sceny zbiorowe. Wręcz przeciwnie. W większości wypadków prowadzi się tu rozmowy sam na sam, i to z dużą troską o wyelimino­wanie ich ewentualnych świadków. Chodzi przecież o miłosne zaloty, małżeńskie pertraktacje. Tymczasem na toruńskiej scenie o tym wszystkim przychodzi bohaterom mówić w otwartej przestrzeni, przed domem, niemal wśród gospodarskiego inwentarza. To już prze­staje mieć jakikolwiek sens.

A szczytem nieporozumienia - i braku sma­ku zarazem - stają się zaaranżowane sceny miłosne Zosi i Edmunda na ... słomie. W tej też scenie dezynwoltura reżysera kompromituje się bodajże najwyraźniej, wysoce skonwencjona­lizowany tekst, operujący "usztywnionymi" po­staciami, stereotypowymi postaciami itd., kon­frontuje on cały czas ze środkami teatru wręcz naturalistycznego, domagającego się realistycz­nej, pulsującej życiem materii dramatycznej. Woda i ogień. Co z tego spotkania może w końcu wyniknąć?

POWSTAJĄ dwa różne spektakle, jeden ten, z tekstu Fredry, mówiący o od­wiecznej męskiej próżności i kobiecej zalot­ności, oraz drugi, który rozgrywa między sobą zwołana na scenę cała niemal menaże­ria. Co gorsza: ten "drugi" spektakl łatwo może przesłonić sobą "pierwszy". Chyba, że aktorzy, uciekając się do starej, niesłusznie zapomnianej sztuki improwizacji, zapanują nad sytuacją na scenie.

W oglądanym przeze mnie przedstawieniu udało się to Włodzimierzowi Maciudzińskiemu. kreującemu główną rolę Majora. I kto wie, czy ten właśnie epizod nie stał się najlepszym wyrazem jego dużych umiejętności aktorskich, "odkrytych" na tej scenie jakby po raz pier­wszy.

Zgodnie z podstawowymi wymogami spekta­klu, wszyscy aktorzy prowadzą swoje role w sposób "ostry", dynamiczny, nie unikając uproszczeń, karykatury. Daje to często wspania­le efekty, również i reżyserskie (nagle "wtarg­nięcie" dam, ich reakcja na "honorowe" salwy Majora). Ale powoduje też, te powstają - by uciec się do metafory - postaci "zimne" (Wan­da Ślęzak Jako Orgnowa), co najwyżej "sty­lowe" (Wanda Kalinowska w roli Dyndalskiej). Wzbogacić postacie, nasycić je wewnętrznym "ciepłem", budzącym sympatię widzów udało się tylko dwom aktorom: właśnie W. Maciu­dzińskiemu - Majorowi oraz Andrzejowi Błaszczykowi, grającemu Grzegorza, zawiódł na­tomiast Zbigniew Szpecht w roli Kapelana. Je­go charakterystyczne "Nie uchodzi", stające się często zawołaniem co bardziej emocjonalnie reagującej widowni, przechodzi niemal całko­wicie bez echa.

Mimo wszystkich zgłoszonych wyżej za­strzeżeń, podkreślić należy na końcu jedno: toruńskie przedstawienie "Dam i huzarów" imponuje często ostrością, dynamiką aranżo­wanych sytuacji, jakich już dawno nie oglą­dało się na tej scenie. Oby tylko było ono - najkrócej mówiąc - bardziej zborne!

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji