Damy i Huzary
Wystarczy zajrzeć do świetnej książka Stanisława Dąbrowskiego i Ryszarda Górskiego "Fredro na scenie", aby w rozdziale dotyczącym komedii "Damy i huzary" znaleźć cały rejestr trudności z jakimi borykali się przy wystawiania tej sztuki aktorzy i reżyserzy w jej scenicznych dziejach. Rzecz zawsze zasadzała się na tym, iż komedia ta "pozbawiona specjalnie eksponowanych ról solowych" wymaga starannego przygotowania zespołu odtwarzającego występujące w niej postacie, zharmonizowania gry wszystkich wykonawców. W ocenach więc różnych realizacji utworu powtarzają się często zarzuty przejaskrawienia postaci, zwłaszcza żeńskich. Fragment jednej z recenzji: "Huzarzy byli wszyscy dobrzy (...) Ale Damy! Niech im geniusz sztuki nie pamięta takie sprofanowania teatru. Zdawało się, że mamy szopkę przed sobą".
Jak więc wygląda dzisiejsza inscenizacja "Dam i huzarów", którą oglądamy w Teatrze Powszechnym? W pewnym sensie zostało zmienione miejsce akcji, rzecz nie dzieje się w domu majora, we wnętrzu ziemiańskiego dworku, choć by i najbardziej zaniedbanym przez męską niedbałość, ale w obejściu, na podwórku, między snopami walającej się słomy. Nad sceną zwisają fantazyjne frędzle wyłażącego ze wszystkich stron siana. Zamiast w salonie, rzecz dzieje się w stajni?
Bywały już po wojnie próby obniżania kondycji społecznej bohaterów fredrowskich komedii, było i siano, były i biegające kury, ale te innowacje surowo zostały przez krytykę potępione, udowodniono - co było zresztą nietrudne - że takie zabiegi nic nie wnoszą do prawdy o fredrowskim świecie, o epoce, w której autor tworzył i której rzeczywistość przenika jego utwory.
Pewne spłaszczenie i spospolitowanie bohaterów komedii jest w tej inscenizacji prowadzone dość konsekwentnie. Szalenie tutaj wzrasta rola panien służących - Fruzi (Halina Miller), Józi (Wiesława Grochowska) i Zuzi (Julitta Sękiewicz), które niczym w konwencjonalnej francuskiej farsie szastają się po scenie, służą reżyserowi do tworzenia rodzajowych scenek, tu i ówdzie przypominających "Kram z piosenkami". Ich panie, a więc Orgonowa, Dyndalska i Aniela niewiele mają z Dam, które autor umieścił w tytule tego utworu. Wyglądają na podwórzec z okien swoich pokojów, podglądają, podsłuchują. Może to i śmieszne, może to i nowe, ale, żeby miało coś wspólnego ze szlachetnością gatunku komediowego Fredry - trudno powiedzieć.
Twórca przedstawienia rozgrywa wiele scen w powolnym tempie, chce na własny sposób budować komiczną sytuację, ale przez to, że ją celebruje, osiąga dość mierne rezultaty - im dłużej trwa przedstawienie tym śmieszność spektaklu zaczyna być bardziej nużąca.
W nader niewygodnej sytuacji znaleźli się aktorzy. Nie dość, że Fredro jest dla artysty sceny niezwykle wymagającym autorem, to jeszcze reżyserskie pomysły, ustawiające postacie bohaterów w wyraźnej niezgodzie z ich naturalnym niejako charakterem, utrudniły dodatkowo aktorskie zadania. Próbował więc Mirosław Szonert, jako Major, być huzarem tyle naiwnym, dobrodusznym co szarmanckim, ale już nie bardzo mógł pokazać, że to oficer wyższej rangi, człowiek w gruncie rzeczy rozsądny i waleczny. Nie mogła więc być wydobyta komiczność tej postaci, wynikająca z bezsensownej sytuacji w jakiej się znalazła. Aktor bał się użyć zbyt ostrych środków, aby nie przeszarżować, w rezultacie zabrakło jego Majorowi ekspresji, charakterystyczności, scenicznej wyrazistości. Podobnie rzecz się miała z Ireneuszem Karamonem w roli Rotmistrza. Ich "ostrożność" to kwestia braku wyrównania gry aktorskiej, dobrego kontaktu z partnerami, w tej komedii wymagającej zespołowości. Jerzy Korsztyn jako Porucznik miał zdecydowanie słaba rolę, jego praca wymagała staranniejszej opieki reżysera. Śmiesznym Grzegorzem był Włodzimierz Musiał.
W roli Orgonowej wystąpiła Ewa Zdzieszyńska, Dyndalskiej - Halina Pawłowicz, Anieli - Ewa Frąckiewicz. Jako się rzekło bohaterki komedii Fredry w ujęciu reżyserskim Zdzisława Dąbrowskiego zostały pozbawione wszelkiej stylowości i nic też dziwnego, że wymienione panie nie bardzo wiedziały jak potraktować swoje role. Każda z nich tworzyła sylwetkę z innej sztuki i była w tym konsekwentna, ale w sumie złożyło się to na dość mierny rezultat.
Właściwie tylko dwie role utrzymały się we właściwym fredrowskiej komedii tonie. Jubilat Janusz Mazanek zagrał swego Kapelana z dyskretnym humorem; owo sławne "nie uchodzi" wypowiadał z zabawną pobłażliwością. Stanowczo nie można by było postawić mu zarzutu jaki ongiś stawiano wykonawcom tej roli, iż "za mało przejął żołnierskości od swoich towarzyszy broni, mało go czuć obozem, za dużo kaplicą". Mazanek znalazł - żeby tak powiedzieć - trzecią możliwość: był panów huzarów przyjacielem nie tyle może z pola bitewnego, co z ostrych walk przy biesiadnym stole. Patrzył na wszystko przenikliwie bystrymi oczkami, w których co rusz zapałała się iskierka radości, ochoty do zabawy.
Również Zosia w wykonaniu Magdaleny Cwenówny była ładnie zarysowaną postacią, panienką z dworu, romansową, ale też i rzeczową; naturalną w ruchu i geście.
"Damy i huzary" w Teatrze Powszechnym są przedstawieniem budzącym wiele wątpliwości, ale potwierdzają jedną starą prawdę, że Fredro na scenie zawsze zwycięży...