Zwycięstwo huzarów
Po dwuletniej przerwie mamy znów na rzeszowskiej scenie Fredrę. Tym razem nie drugorzędną komedyjkę, lecz dzieło przednie, zaliczane obok "Zemsty", "Ślubów panieńskich", "Pana Jowialskiego", "Dożywocia", "Męża i żony" do najwybitniejszych w twórczości pisarza - "Damy i huzary". " Recenzent mający pisać o kolejnej, tylko po wojnie siedemdziesiątej którejś inscenizacji "Dam i huzarów" znajduje się w prawdziwym kłopocie. Co napisać, co nie byłoby powtarzaniem truizmów, prawd ustalonych o tej sztuce i w ogóle o twórczości Fredry? Że nie rozumiano Fredry za życia, że potem interpretowano go na miarę czasów - a to w stylu patetycznie narodowym, a to farsowo, a to w nowych, bulwersujących odczytaniach i że na koniec, w najbliższym nam okresie zaczęto grać "czystego" w stylu i formie Fredrę? Wie o tym, a przynajmniej powinien wiedzieć każdy uczeń szkoły średniej.
Podejrzewam, że w kłopotliwym położeniu znajduje się również reżyser przygotowujący n-tą inscenizację "Dam i huzarów". Dźwiga przecież ogromny balast odpowiedzialności, świadomość przewag i klęsk poprzedników. Musi się liczyć z narzuconą przez tradycję, a więc niejako odgórnie konwencją inscenizacji. Równocześnie w te ramy chciałby wtłoczyć własny, oryginalny styl. A przy tym jeszcze ma niemal sto procent pewności - tak przypuszczam - że nie utrafi w ów złoty środek interpretacji fredrowskich, co uwolniłoby jego pracę od komentarzy w stylu: niezłe, ale "Damy i huzary" X-ińskiego, to był dopiero Fredro!
Wcale nie lepsza jest sytuacja aktora. On też widział dziesiątki kreacji wyznaczonej mu postaci. Również odgórnie dany jest mu schemat interpretacyjny. Nie może od niego uciec, a chciałby, jeśli jest twórczym aktorem, żeby jego bohater był jedyny, niepowtarzalny.
Przyznam, że skutków pracy reżyser Stefanii Domańskiej i zespołu aktorskiego oczekiwałem z pewnymi obawami, ale i z ciekawością. Podstaw do niepokoju dostarczały te nieliczne, a bardzo nieciekawe inscenizacje Fredry, które miałem okazję oglądać w Rzeszowie podczas minionego dziesięciolecia. Również motywacja włączenia "Dam i huzarów" do tegorocznego repertuaru budziła wątpliwości. "Damy" przewidziano jako lekką sztukę dla masowego odbiorcy. Tak się dotąd układało w repertuarach sezonów, że masowej widowni serwowano ckliwe farsidła. Miałyby "Damy i huzary" być kolejną farsą? Nazwisko reżysera obiecywało więcej.
Obejrzenie spektaklu było powodem do miłego zdziwienia. Trzy podstawowe składniki dzieła teatralnego - praca reżysera, aktorstwo i scenografia reprezentowały - razem i z osobna - walor co najmniej rzetelności zawodowej. Na tle średniego poziomu sceny rzeszowskiej zaowocowały widowiskiem więcej niż przeciętnym.
Działalność reżyser Stefanii Domańskiej przejawiła się w dwóch zasadniczo sprawach: myśli inscenizacyjnej przedstawienia i poprowadzeniu gry aktorów w konsekwentnej zgodzie z owym zamysłem. Nie była to żadna "ambitna" interpretacja Fredry, mająca szczególnie uwypuklić humor albo zjadliwą satyrę, albo też wykazać wieczną trwałość i niezmienność Panafredrowskiego rysunku obyczajowego. Przedstawienie to było najlepszym dowodem, że Fredry nie trzeba wspomagać żadnymi zabiegami inscenizacyjnymi, przybliżeniami do współczesności. Największy jest Fredro taki właśnie jak w rzeszowskich "Damach i huzarach": trochę staroświecki, salonowy, elegancki nawet wówczas gdy świntuszy, trochę rozbawiony, więcej sarkastyczny, parę prawd mówiący otwarcie, niemało pozostawiający domyślności. Ktoś powiedział, że cały Fredro rozgrywa się nie na scenie, lecz na styku inteligencji aktora z umysłowością widza. Święta prawda.
Reżyserka uznała, że w tym spektaklu osobowość inscenizatora musi pozostać w cieniu wielkości autora. Natomiast jej podstawowe zadanie to zasugerować aktorom takie interpretacje i tak je uprecyzyjnić, aby przestrzeń między sceną a widownią nie była przestrzenią bezmyślnego chichotu.
Na sali często wybuchają salwy śmiechu. Śmiech śmiechowi nierówny. Prawo komedii. Zżymał się na nie bezskutecznie autor "Dam i huzarów", malkontent i zgryźliwiec. Uważał widocznie, że jego bohaterowie mają irytować, a nie bawić. Śmiałem się wraz z innymi widzami, chociaż z coraz większym strachem - w miarę przedstawienia - że groteskowe kukły dam i huzarów dadzą się porwać temu śmiechowi, że zamienią się w ucieszne kukiełki z szampańskiej farsy. Ale nie. Nie stało się to, co często grozi fredrowskiemu przedstawieniu, gdy aktorska dyscyplina pęka, gdy smak indywidualnego powodzenia przesłania pamięć o reżyserskich wskazaniach. Damy i huzarzy z rzeszowskiego przedstawienia nie wyszli ze swoich ról.
Starcie dam z huzarami przyniosło zwycięstwo huzarom. Stracili tylko jednego. Huzarska strona była barwniejsza, bardziej zindywidualizowana. Typy krwiste, jeden w drugiego dziwadło, a każde odmienne. Prawdziwa satyra na wojaków. Najlepiej wypadli Zbigniew Zaremba (Major) i Adam Fornal (Rotmistrz). A ponieważ obu tych aktorów od dawna nie widzieliśmy w równie dobrych rolach, potwierdza się stara prawda teatralna: nie ma złych aktorów - bywają tylko zapomniani, zaniedbywani. Ciekawa była również propozycja Bolesława Werowskiego (Kapelan) utrzymana w podobnie groteskowej konwencji.
Spośród dam skuteczny pojedynek aktorski z huzarami nawiązała Grażyna Juchniewicz. Pojęła doskonale przewrotność postaci Panny Anieli i gry, w którą jest ona uwikłana na scenie. Nie zmarnowała atutów, które autor oddał do dyspozycji tej najpełniej zarysowanej postaci kobiecej w sztuce. Trochę z innego salonu okazały się pozostałe damy - Pani Orgonowa zagrana przez Elwirę Turską i Pani Dyndalska w interpretacji Ireny Chudzikówny. Także Zofia została zaproponowana przez Danutę Snarską raczej jako Zosia z "Pana Tadeusza" niż jej karykatura.
Mocnym punktem przedstawienia były kostiumy i scenografia Adama Kiliana - półrealistyczna, trochę symboliczna, z wykorzystaniem końskich rekwizytów na prosceniach. Wszystko w charakterystycznym Kilianowskim stylu. Fakt ten odnotowuję z tym większą satysfakcją, że jest to już druga udana scenografia w bieżącym sezonie. Może więc uda się na stałe zerwać z tradycją złych i przeciętnych opracowań scenograficznych dla rzeszowskiej sceny.
Słabą natomiast stroną przedstawienia było opracowanie muzyczno-wokalne. Zilustrowano tekst wstawkami muzycznymi i śpiewanymi, co się chwali. Gorzej, że melodyjki tandetne, a śpiewanie z play-backu i to źle odtwarzanego (nagranego?). Jeśli aktorów dramatycznych zupełnie nie stać na śpiew, to trzeba było sobie kłopot darować. Odosobnione partie Grażyny Juchniewicz, której głosik wręcz przeszkadzał w zupełnie dobrych popisach solowych, świadczą, że śpiewać po prostu trzeba umieć. Ot co...