Artykuły

Sprawy sumienia ("Proces w Salem" w Teatrze Dramatycznym)

Sztuka Arthura Millera "Proces w Salem" jest - jak dotąd największym wydarzeniem teatralnym obecnego sezonu warszawskiego. Spektakl ten jest sukcesem podwójnym: znakomitego tekstu,najwybitniejszego chyba dramaturga współczesnego oraz sukcesem Teatru Dramatycznego - zwłaszcza trójki aktorów (Świderski,Mikołajska,Gogolewski).

Arthur Miller we wstępie do "Sztuk Zebranych" (Wiking Press, 1957) mówi: "Do napisania "The Crucible" (Proces w Salem) popchnął mnie nie wzrost maccartyzmu,lecz zjawisko znacznie bardziej niesamowite i tajemnicze. Był nim fakt,że polityczna, obiektywna,jawna kampania skrajnej prawicy zdołała stworzyć nie tylko terror,lecz nową,subiektywną rzeczywistość,nową mistykę,która poczęła stopniowo nabierać cech jakiejś świętości... Widziałem w 1950 roku jak powstaje swoisty mechanizm wyznawania grzechów,których dotychczas za grzechy nie uważano. Najpotworniejsze było przyjęcie aksjomatu,że sumienie nie jest już sprawą osobistą,lecz sprawą podległą administracji państwowej..."

Te słowa Millera określają nurt filozoficzno-moralny wstrząsającej sztuki,która bezlitośnie obnaża mechanizm administracyjnego łamania sumień ludzkich - mechanizm chwytania w pułapkę bez wyjścia ludzi,których ten aparat "sprawiedliwości" raz dopadnie. "Kto nie jest z nami - jest przeciw nam!". Dobrze znamy ten groźny sylogizm. Arthur Miller,pod pretekstem historii,sięgnąwszy do autentycznych zdarzeń z XVII stulecia,demonstruje nam w "Procesie" i udowadnia,jak trudno zorganizować życie społeczne z zachowaniem równowagi miedzy ładem a wolnością. Udowadnia też,że polowanie na czarownice jest odruchem paniki przed zwiększającą się swobodą jednostki. Ponieważ Miller głęboko sięga do korzeni spraw,dlatego też widzi(to jest ten drugi, psychologiczny nurt sztuki),że terror wyzwala w człowieku patologię,jest okazją do najpodlejszych porachunków, mściwości wynikającej z zawiści. Jakże łatwym kosztem można pogrążyć ofiarę przybierając wygodną pozę patriotyzmu, wzniosłości,obowiązku. Dodajmy do tego jeszcze masową psychozę autosugestii,histerię - i krew się leje rzeką, której zatamować nie sposób. W Salem zaczyna się wszystko od wybryków kilku rozwydrzonych dziewcząt,które przyłapane w lesie na niedozwolonych zabawach,ze strachu mistyfikują działanie "sił nieczystych". Machina teokracji rusza, rozpoczyna się śledztwo,sypią się donosy,każda nowa ofiara pociąga za sobą następne - nic już nie zatrzyma lawiny zbrodni . Owszem zatrzyma John Proctor,zwykły człowiek, któremu nie obce są wszystkie słabości ludzkie - ale lawina go zmiażdży. Tak więc w "Procesie w Salem" zwycięża w końcu siła ludzkiego charakteru,wiara w szlachetność,wiara w wyższość rozsądku nad ciemnotą. Ów ton bezkompromisowej moralności jest kamertonem sztuki Arthura Millera,decyduje też o tym,że "Proces w Salem" tylko na drugim planie jest sztuką o mrokach średniowiecza - na pierwszym staje się sztuką współczesną pełną wiary w najgłębsze wartości ludzkie,w podstawowe wartości życia.

Spektakl w Teatrze Dramatycznym słusznie więc położył główny akcent na problem moralno-filozoficzny sztuki,a nie(co mogła być bardzo pociągające dla teatru)na stronę psychopatologii spraw,które się w niej dzieją. Tak też ustawił rolę Johna Proctora Jan Świderski. Ten znakomity aktor raz jeszcze zaskoczył nas siłą swego talentu,bogactwem środków artystycznych,pasją intelektualną,którą przepoił postać tego w gruncie rzeczy dość tępego chłopa. W jego interpretacji John Proctor wyogromniał,fascynuje nas siłą,solidaryzujemy się z jego zdrowym rozsądkiem,wzrusza nas namiętnym ukochaniem życia,współczujemy mu w jego zmaganiach. Ileż pogardy włożył Świderski w wielką scenę przed sądem,kiedy zrywając maskę z twarzy zastępcy gubernatora Danfortha, rzuca: "tak, zobaczyłem diabła,widzę go w twojej twarzy!". Kreacja(nie bójmy się wielkich słów) Świderskiego jest wysokiej próby,należy do największych osiągnięć aktorskich powojennej sceny polskiej. Również Halina Mikołajska z dość wątłej,szkicowej roli żony Proctora siłą swego talentu wydobyła warstwy najgłębsze. Grała prawie bez gestu,głosem ustawionym niemal na jednej tonacji,wydobywając akcenty przejmujące. Rozbudowała rolę wewnętrznie,daleko poza ramy tekstu,a może nawet zamiary autora. Jestem przekonany,że gdyby Miller mógł widzieć jej kreację też doszedłby do wniosku,że trudno wyobrazić sobie bardziej doskonałą interpretację tej postaci. Tak samo Ignacy Gogolewski poszerzył rolę. Jego pastor Hale z drugoplanowej roli wysunął się nieoczekiwanie na czoło spektaklu. Zwłaszcza w drugim akcie Gogolewski zademonstrował aktorstwo dojrzałe, wysokiej klasy(w pierwszym akcie zanadto w geście i ruchach przypominał Kreczmara w "Mazepie"). Nieporozumieniem obsadowym,niestety,było powierzenie Bolesławowi Płotnickiemu roli wicegubernatora Danfortha. Błędem tym obciążam reżysera Ludwika Rene,który powinien wiedzieć,że ten sympatyczny i doskonały aktor posiada w sobie zbyt wiele ładunku lirycznego. Płotnicki wybrnął jak mógł - grał na krzyku. Janusz Paluszkiewicz w roli pastora Samuela Parrisa był zaledwie niesympatyczny. To za mało na tę wielką rolę. Myślę,że i Barbara Krafftówna zubożyła rolę Abigail Williams,przewrotnej,zimnej "czarownicy". Natomiast Janina Traczykówna,jako służąca Mary Warren,była bardzo wzruszająca i prawdziwa. Pozostałe role poprawne,a całość przedstawienia na pewno bardzo interesująca. Ręka reżysera(Ludwika Rene) nie jest widoczna w spektaklu; stwierdzenie to może być również komplementem. Muzyka Bairda w miarę dramatyczna i "nastrojowa". Dekoracje Jana Kosińskiego bardzo sugestywnie surowe. Mniej,udane są kostiumy Ireny Burke."Proces w Salem" koniecznie trzeba zobaczyć,prowokuje do myślenia,dając jednocześnie satysfakcję artystyczną wielkiej rangi.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji