Wdzięk dawnych obyczajów
Sześciu panów wojskowych, przegoniwszy kucharę, oddaje się swobodzie starokawalerskiego wychowania. Własnopłciowe towarzystwo ma w pewnym wieku swoje uroki. Nie trzeba się porządnie odziewać, nie trzeba męczyć się uprzejmościami, życie na luzie jest cudownie wygodne, zwłaszcza gdy toczy się w idyllicznym dworku, gdzie konie, ryby-grzyby, służba-drużba kompletują walory miejsca i epoki.
Niespodziewany najazd sześciu dam burzy męską sielankę i daje początek krotochwili. Tak zaczynają się u hrabiego Fredry wesołe manewry miłosne, które trwają dwie godziny, ale niewiele zmieniają w dotychczasowych układach cywilnych: wyłoni się z tych zabiegów jedno tylko małżeństwo, choć zanosiło się na trzy. Odjadą z pewnością hałaśliwe damy ze swymi kotami i kanarkami, do rozmamłanego negliżu wrócą także eksnapoleońscy wojacy - i wszystko toczyć się będzie po staremu.
Jaki z tego morał? Nie ma morału. Jest uroczy obrazek dworski, opiewający wdzięki dawnych obyczajów, otulający huzarską epokę sentymentalną mgiełką. Gdy się jednak bystrzej przyjrzeć tej "komedii we trzech aktach, prozą", więcej zbierze się w niej lichoty niż cnót charakteru ludzkiego. Bo kimże jest imć pani Orgonowa, protagonistka całej intrygi? Zwykłą rajfurą, która dla pozyskania majątku i znaczenia stręczy córę to za lichwiarza, to za własnego brata o prawie 40 lat starszego od panienki. A owa Zosia-trusia, obiekt małżeńskiego przetargu, skończyła zaledwie 18 lat, a kłamać umie jak stara, starego wujka wodzi za nos i pod okiem groźnej mamy umie zataić romans z porucznikiem. Nie lepsze są ciotunie, które radzą małej Zosi: "bądź rozsądna..., po ślubie będziesz mogła zrobić z mężem, co zechcesz...". Hrabia Fredro niezwykle zjadliwie traktuje swój babiniec, znacznie łagodniej obchodzi się z męskim przedstawicielstwem w "Damach i huzarach". Wojskowi w demobilu są śmieszni ale sympatyczni, świętość munduru zostaje uszanowana.
Sztuka słowa, wykwintny dialog łagodzą społeczne dysonanse i ku tym walorom zwracają się także reżyser oraz scenograf katowickiego przedstawienia, nie starając się z tej krotochwili robić pamfletu. Spektakl jest pogodny, pozbawiony melancholii. Bawimy się raczej dobrze, akcja ma urozmaicony przebieg, obsada wyrównana. Każda rola jest wyraźna, a jeśli nie stuprocentowo dowcipna, to przynajmniej pozbawiona szarży.
Męska kompania jest chyba bardziej uporządkowana psychicznie i kontaktowa od pretensjonalnego babińca, który z każdym swoim pojawieniem się wnosi na scenę tyle furii, gwałtu i zamętu. Bardzo nam się podoba Major Tadeusz Szaniecki, upozowany na starszawego piernika, ale z sympatycznym podtekstem, w którym wyczuwa się elegancję i dobroduszność. Zaloty do podfruwajki zmieniające stetryczałego kawalerzystę w ognistego absztyfikanta, a wygrane słowem, mimiką i gestem, zarażają humorem widownię. Sympatyczny jest Kapelan, pokazany przez Władysława Kornaka jako poczciwina i safanduła, który oszołomiony matrymonialnymi uwikłaniami swoich kompanów od szachów i koni, nieporadnie stara się przywrócić dawny starokawalerski ład w rozhukanym dworku. Rotmistrz Adama Kwiatkowskiego brawurowo wygrywa maniery koniarza, opierając na tych elementach humor postaci. Młody porucznik, zobowiązany przez Fredrę do częstego wzdychania, ma rolę mniej wdzięczną, ale Mirosław Krawczyk wywiązuje się z niej nienagannie. Nie ma w tej sztuce ogonów, więc i Grzesio i Rembo (Zbigniew Kornecki i Eugeniusz Szatkowski), uwolniwszy się od nieskoordynowanych poleceń swoich roztrzęsionych panów, mają okazję wygrać swoje błyskotliwe tyrady.
Przejdźmy do babińca. Megierą numer jeden była oczywiście Orgonowa, babsztyl przebiegły, despotyczny i natrętny. Stanisława Łopuszańska miała oko na wszystko. Dyndalska Danuty Morawskiej, wciągnięta przez siostrę do pomocy w swatach, wprzęgła do działań swą niewątpliwą urodę. Panna Aniela Liliana Czarska cudze swaty zamieniła szybko na własne i wykazała wiele inwencji oraz wdzięku, żeby z ostatniej swojej szansy skorzystać. Jej popisowa kawaleryjska galopada z Adamem Kwiatkowskim odbywała się przy oklaskach widowni.
W roli Zosi, zahukanej ale i dostatecznie sprytnej w sercowych interesach, wystąpiła Mana Rybarczyk. Trójkę fertycznych, bezczelnych i wszystkowiedzących panien służących reprezentowały Krystyna Moll, Ilona Dynerman i Małgorzata Pieklus.
Scenografia Zofii de Ines-Lewczuk podkreślała idylliczność miejsca i akcji, jej głównym akcentem była romantyczna panorama zielonego krajobrazu polskiego. Z tym pasterskim tłem mało jednak współgrały pretensjonalne kostiumy trzech leciwych sióstr; kolorystycznie były zachwycające, ale jako modele nadawały się raczej do parady we francuskich zamkach nad Loarą, niż do wiejskiego dworku. Mało w nich było dowcipu.
Po premierze "Wesela" i "Dam i huzarów" przybędzie wkrótce "Rzeźnia" Mrożka. Teatr Śląski wznawia również "Bałałajkina" w reż. K. Kutza, tak więc propozycje teatru stają się powoli urozmaicone.