Artykuły

Panie i panowie

Nie da się ukryć, że zwyciężyła nie­cierpliwość i nasza "Gazeta" piórem Ady cokolwiek przyspieszyła bieg wydarzeń ogłaszając, iż w Państwowym Teatrze im. Juliusza Osterwy w Gorzo­wie premiera "Dam i huzarów" otwie­ra nowy sezon. Tymczasem "Damy i huzary" sezon zamykają. Oczywiście se­zon poprzedni.

I zamakają nie najgorzej. W każdym razie więcej jest plusów niźli minusów, więcej scenicznego porządku niż niepo­rządku. Ale po kolei...

Gdy na afisz trafia dzieło Aleksandra Fredry, natychmiast pojawia się pyta­nie: czy jest on jeszcze w stanie poba­wić nas zaganianych, z natury nabur­muszonych, bardziej agresywnych niż potulnych. Cieniutki, bardzo cieniutki jest program teatralny wydany z oka­zji premiery, ale za to cały poświęcony został przekonaniu nas, iż Fredro zaw­rze trwa: pani Justyna Hofman-Stelmach obszernie cytuje Wilama Horzycę i Stefana Treugutta, którzy świadczą całym swym autorytetem, iż Fredrę grać należy. No i bardzo dobrze. Bo przecie Fredro bawi rejestrowaniem ta­kich zachowań czy zapisem takiego ję­zyka, które niezależnie od czasu są nie­odparcie śmieszne. Po prostu śmieszne. W dobie dość gwałtownej przemiany obyczajów podstarzały lowelas krygu­jący się przed dziewczyną - jągodą pozo­staje tak samo śmieszny, jak był w XIX stuleciu. Wszelakie maksymy pointujące nieustanną rywalizacją między paniami i panami nadal cieszą się sza­lonym powodzeniem: więc dziś myśl Fredry "miłosna gorączka jest jak os­pa - im wcześniej się odbędzie, tym lżejsza" z powodzeniem mogłaby być ozdobą ostatniej strony "Życia Literac­kiego", gdzie od czasu do czasu aforyz­my, maksymy, fraszki drukują.

Powtórzmy starą prawdę: aktualność komediopisarstwa Fredry polega prze­de wszystkim na tym, że jest to zaw­sze zapis jakichś mechanizmów kulturowych właściwych Sarmatom. I jest to zapis okrutny, bo ośmieszający do imentu. Nieprawdą jest, jakoby Fredro był dobroduszny. To tylko tak się wydaje. I to tylko w czasie spektaklu. Całe Fredrowskie "dobre serce" pryska, gdy tylko opadnie kurtyna.

I dlatego błędem jest wszelakie "wy­ostrzanie" pisarstwa Fredry, wszelkie uwspółcześnianie, dopowiadanie itp. Uniknęła tego autorka gorzowskiego przedsta­wienia Maria Kaniewska. Na scenie za­gospodarowanej bardzo prosto i funkcjo­nalnie przez Michała Puklicza (dworek jak dworek, meble jak meble, kostium jak kostium - Boże! jakie to dziś rzad­kie!) buduje farsowy portret trzech "wściekłych" dam opanowanych myślą wydania za mąż młodziutkiej Zofii. Jak to u Fredry bywa - namieszane jest co niemiara. Do dworku Majora, gdzie wraz z gospodarzem w doborowym męskim gronie odpoczywają Rotmistrz, Edmund i Kapelan, zjeżdżają panamajorowe siostry Orgonowa, Dyndalska i Aniela wraz z pokojówkami i Zofią Orgonówną, która właśnie ma być za Majora wydana. Zofia spotyka Edmunda... i tak dalej, i tak dalej. Jedna ogromna intryga.

Premierowe przedstawienie miało - bo jakże by inaczej - sporo manka­mentów. Przede wszystkim zdecydowanie "położony" został pierwszy akt. Bez tempa, bez point jakiś taki w pa­nice. Więc zapowiadało się groźnie. Ale po przerwie temperatura spektaklu wyraźnie się poprawiła. Niestety, do końca nie poprawiła się dykcja panów Bogumiła Zatońskiego (Major) i Wac­ława Welskiego (Rotmistrz). W wypadku Fredry jest to grzech nie do wy­baczenia, albowiem warstwa językowa jego sztuk jest po prostu fundamen­tem śmiechu, fundamentem komizmu sytuacji scenicznych. Poza tym... Ano właśnie... Pan Zatoński przez cały spektakl paraduje po scenie z jakąś ścierą w ręce, nie odkładając jej nawet w czas finałowych pląsów. Jeśli już musi ze względu na różne okoliczności mieć stale w ręce chustkę, niechże to bę­dzie chustka batystowa czy jaka inna.

To już nie chodzi o ten kawałek szmatki w ręku aktora. Rzecz ma się tak: scena jest sceną i obowiązują na niej pewne zasady estetyczne; sprzeniewie­rzanie się im choćby w jednym czy kilku drobiazgach, prowadzi do roz­prężenia dyscypliny estetycznej. A na to sobie teatr nie powinien pozwalać. Je­śli się szanuje.

Aktorzy twierdzą, że każda komedia Fredry stwarza im rzeczywistą okazję do grania na całego. I jest w tym wiele prawdy. Ale... Grając Fredrę, trzeba grać naprawdę, bez pomocy jakichkolwiek ak­torskich protez. W każdym razie dużo to trudniejsze niźli granie w komediach współczesnych. Te trudności właśnie da­ły o sobie znać w pierwszym akcie go­rzowskiego przedstawienia. I były tylko potwierdzeniem tego, co już od dawna wiemy i my i wie dyrektor Mikuć: jego zespół musi jeszcze mocno nad warszta­tem aktorskim popracować.

W drugim i trzecim akcie było lepiej, jeśli nie liczyć tych kilku wpadek w tekście. Ale to zdarza się i najlepszym, szczególnie w atmosferze premierowe­go podenerwowania.

Ze spektaklu tego dla nas widzów nauka taka, że jeśli chcemy uniknąć po prostu śmieszności, głęboko zasta­nówmy się nad tym, co robimy i gdzie się ze swoją osobą pchamy. Bo wiele rzeczy wszelako nie uchodzi, nie ucho­dzi...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji