Artykuły

Kłopoty z damami i mężczyznami

Jak wiadomo, Państwowe Te­atry Ziemi Pomorskiej składają się z dwóch równoległych zespo­łów, które pracują w dwóch mia­stach, Bydgoszczy i Toruniu, pod wspólnym kierownictwem. Przed kilku laty "unia personalna" była jeszcze "unią realną" (jeden ze­spół dla dwóch miast). System ten był jednak rujnujący dla zdrowia zespołu i zbyt skompli­kowany. Zdarzało się bowiem, że aktor, ukończywszy przedstawie­nie i powróciwszy nocą do swej "bazy", musiał jeszcze czekać na pociąg do domu - aby nazajutrz zrywać się o świcie i jechać 50 kilometrów na próbę! Taka właś­nie 50 kilometrowa odległość dzieli dwa miasta pomorskie.

Nie mogłem być w Toruniu na "Brygadierze kawalerii" Fonwizina, tego bowiem dnia i o tej samej godzinie toczyliśmy dy­skusję o dramaturgii Mickiewi­cza z młodymi i pełnymi wraż­liwości poetyckiej pensjonariusza­mi bursy "Młody las". Udało mi się jednak dostać przed połud­niem na generalną próbę "Dam i huzarów", reżyserowanych przez Andrzeja Makarewicza. Przed­stawienie to, które w pewnych szczegółach można by dyskuto­wać, wydaje mi się jednak w całości trafne i pobudzające do myślenia. Daje ono projekt roz­wiązania problemów które bywa­ły źródłem wielu nieporozumień.

W liście do prześlicznej, niebie­skookiej panny Aleksandry Becu pisał Juliusz Słowacki we wrześ­niu 1830 roku, że młodzi absol­wenci warszawskiej szkoły teatralnej założyli nowy teatr "Ro­zmaitości" i grają same farsy; "Damy i huzary" jednak nie tak dobrze, jak niegdyś w Wilnie. A więc Słowacki z upodobaniem chodził na przedstawienia "Dam"; myśląc o czasach wileńskich chciał odnowić swe wrażenia i - jak to zwykle bywa w takich wypadkach - przedstawienie warszawskie sprawiło mu lekkie rozczarowanie. Godny uwagi jest fakt, że twórca "Mindowego", snu­jący już zapewne plan "Marii Stu­art", uznał sztukę fredrowską za farsę, i to w dodatnim znaczeniu tego słowa. Był tu na pewno zgodny z powszechną ówczesną opinią. Otóż słowo "farsa" nie jest tylko terminem, określającym gatunek literacki. Inaczej się w teatrze traktuje komedię, inaczej farsę, a jeszcze inaczej poemat dramatyczny. Farsa jest typem widowiska, w którym inwencja aktora i reżysera ma niejedno­krotnie prawo - nawet do przet­warzania tekstu. Ale czy celowe jest takie postępowanie wobec fars - czy lekkich komedii - takiego właśnie typu, jak "Damy i huzary"? Przecież konstrukcyjna "matematyka" tej sztuki jest - mimo całej "lekkości" fabularnej - bardzo precyzyjna. Wyjąć z tej budowy cegiełkę, aby ją za­stąpić inną, znaczy często wy­rządzić szkodę - nie tylko owej cegiełce, ale i całości.

W naszych 130-letnich dziejach "Dam i huzarów" ileż notują historycy konfliktów i nieporo­zumień! Stanisław Dąbrowski przypomina, że w roku 1843 w Krakowie delegaci wybrani przez Senat Wolnego Miasta krytyko­wali scenę kłótni w I akcie.

Damy bowiem "tak wrzeszczały, iż nawet z parteru wołać po­częto, aby nie tak bardzo dar­ły się". Ale w teatrze krakow­skim widocznie zapomniano o owym podwójnym, i to tak ostrym, proteście. Bo już dwa­dzieścia lat później, w roku 1863 recenzent "Czasu" pisał: "Ale da­my? Niech im geniusz sztuki nie pamięta takiego sprofanowania teatru. Zdawało się, że mamy szopkę przed sobą."

Pamiętajmy jednak, że sam tekst utworu upoważniać się zda­je do zastosowania jak najśmiel­szych chwytów teatralnych. Przy­pomnijmy sobie rozmówkę su­bretek w trzecim akcie na te­mat wąsów Majora i Rotmistrza:

JÓZIA: ...mnie strach bierze, jak spotkam którego, a zwłaszcza majora.

FRUZIA: Mnie się zdaje, że gdybym była najodważniejszym żołnierzem, to bym zaraz uciekła, jakbym go tylko zobaczyła. Co to za wąsy! dla Boga!

JÓZIA: A rotmistrz jeszcze straszniejszy ze swymi miotłami (pokazując). Jak jedna idzie do góry, to druga na dół: to znowu tamta na dół, a ta do góry; aż dreszcz przechodzi.

FRUZIA: To prawda, że tu między tymi wąsiskami, człowiek jak w lesie.

Tekst upoważniać się zdaje re­żysera i aktorów do charaktery­zacji mocno "groteskowej". Czemużby wobec tego nie poprzyprawiać huzarom (czy nawet nie­którym damom) - olbrzymich teatralnych nosów? Od wąsów do nosów droga nie jest daleka...

Otóż, jak wiadomo, znalazł się teatr, i to teatr bardzo artystycz­ny, ożywiony wielkim wobec Fredry pietyzmem, który zagrał "Damy i huzary" nie żałując kary­katury. Stało się to w roku 1932, w "Ateneum" u Stefana Jaracza. Boy, z wielu względów życz­liwy spektaklowi, nie mógł jed­nak powstrzymać nasuwających się zastrzeżeń. "Olbrzymie, z włóczki robione wąsiska i czuby, mundur wzdymający potwornie junacką pierś rotmistrza; nosy zwłaszcza, nieprawdopodobne no­sy, dające cechy niewątpliwego pokrewieństwa majorowi i jego trzem siostrzyczkom. Szarżę gry... posunięto jak najdalej. Rotmistrz, wypięty z przodu i z tyłu, kręcił kuprem wprost fantastycznie... Grześ i Rembo, zarośnięci jak goryle, trąbili fałszywie na swych trąbach, bawiąc się jak dzieci. Ruch, gwałt, rwetes, bieganina. Wedle Fredry, z początkiem II aktu wyprowadzają mdlejące da­my; tutaj, przez gorliwość, wyno­szą je za nogi i głowę". Lecz Boy stwierdzał równocześnie, że ten rozgalopowany spektakl był od­powiedzią na martwe i "piety-styczne" przedstawienia poprzed­nie. Warto przypomnieć, że gor­sze jeszcze rzeczy działy się przed pierwszą wojną światową. Na przykład w roku 1911 w Teatrze Małym w Warszawie wystawiono "Damy i huzary" "z dodatkiem pieśni i deklamacji"... Całość kończył żywy obraz "zaręczyny Zofii z Edmundem" "w barwnym otoczeniu przedstawicieli różnych formacji Wojsk Polskich z 1812 roku"!

Wydaje mi się, że ostatnio nie­które teatry i niektórzy reżyserzy objawiają pewien brak zaufania do humoru fredrowskiego, do je­go aktualności i świeżości. Jest to nieufność nieuzasadniona, a przedstawienie toruńskie potwier­dziło przypuszczenie, że można grając "Damy" stworzyć bardzo świeży klimat, stosując się ściśle do wskazówek poety. Jeden przy­kład posłuży nam za objaśnienie.

Przypomnijmy sobie początko­we sceny "Dam i huzarów". Ofice­rowie pułku huzarów znajdują się na urlopie. Na jednym stoliku rozłożyli szachy; rotmistrz pro­ponuje kapelanowi zakład, że wygra partię, jeśli cofnie wieżę. Gdzie indziej mieszczą się mapy wojskowe, które dla tych ofice­rów w okresie pełnego pokoju stanowią, rzecz prosta, tylko roz­rywkę. Do tych spraw przywią­zują fredrowscy huzarzy taką wagę, jak dzieci do ulubionych zabawek: major gniewa się na Grzesia, iż sprofanował mapę, kładąc na niej fajkę.

I oto na scenę wpadają damy, wraz z całym swym fraucymerem subretek. Fredro wyraźnie chce, by koszyki ze szczeniętami, oraz klatki z ptakami zostały ułożone na owych szachach i mapach. Ustala w ten sposób sytuację ty­powo "farsową", bardzo zabawną, naładowaną humorem sytuacyj­nym. Zarazem charakteryzuje "pozycje wyjściowe" obu stron, pozwala dobrze zrozumieć, jakie to opory musiały przezwyciężyć damy, by majora czy rotmistrza zmusić do matrymonialnej ka­pitulacji. Drobiazgi odgrywają w życiu dużą rolę. Nie posądzajmy fredrowskich huzarów o tak skomplikowane procesy wraże­niowe, jak te, których doznawał neurasteniczny bohater "Czaro­dziejskiej góry", gdy miłość niepo­strzeżenie rodziła się w nim z antypatii wywołanej trzaskaniem drzwiami...

Lecz tu odzywa się wspomniana nieufność niektórych teatrów. Do­myślam się jej przyczyn. Reży­ser przypuszcza, że publiczność nie zdąży sobie należycie uświa­domić komizmu sytuacji. Że po prostu - może go nawet nie za­uważyć. Czyli że należy jakimś ostrzejszym środkiem teatralnym uzmysłowić widzowi, iż "damy" wnoszą do huzarskiego domu wiele rozgardiaszu i niepokoju. Rodzą się więc takie pomysły, jak piętrzenie tobołków i innych gratów na froncie sceny, w rodzaj piramidy, która się wali z komicznym impetem. Publiczność wybucha śmiechem - to prawda. Ale matematyka fredrowskiego komizmu zostaje naruszona i mści się to w rozgrywce ostatecznej.

Reżyser toruńskiego przedsta­wienia mógł ulegać silnym po­kusom, by w tej scenie wierzyć raczej praktykom pewnych scen, niż wskazówkom samego poety. Mógł starać się o zdobycie wido­wni wstępnym bojem "żywioło­wego" humoru. Wolał jednak za­ufać domyślności widza. Można by sugerować, by w scenie umieszczania damskich skarbów na stoliku szachowym, spadła z hałasem jakaś figura, na przy­kład owa wieża, na którą liczył rotmistrz. Lub żeby więcej grozy, świętego oburzenia i zdenerwo­wania zdradzało w tej chwili za­chowanie huzarów. Jeśli, mimo wszystko, publiczność zrozumiała w lot intencje fredrowskie, mamy dowód wyraźny, że reżyser słusz­nie rozwiązał sytuację.

Trzeba powiedzieć ogólnie, że realizatorzy przedstawienia to­ruńskiego nie ulegli pokusie prze­ciągania struny. Scena kłótni trzech dam (granych przez Zofię Molską, Helenę Łodzińską i Lucynę Legut), była zabawna i dostatecznie charakterystyczna; nie przeobrażała się jednak w krzyki przekupek. Lucyna Legut była odrobinę za młodą i za przy­stojną Anielą; podobno młodemu aktorowi łatwiej przychodzi grać staruszka, niż istotę w sile wieku. Mimo to rola Anieli została za­grana interesująco. Scena z Rot­mistrzem była dobrym popisem aktorskiego temperamentu i po­czucia dobrego smaku. Zakończe­nie, z ową nagłą wycieczką do ogrodu, mogłoby być ryzykowne, gdyby komizm był tutaj mocniej akcentowany. Frywolności fred­rowskie mają swój urok, kiedy ich się nie pozbawia wdzięku nie­dopowiedzeń...

O wielu wykonawcach tego przedstawienia powiedziałbym, że zachowana przez reżysera wier­ność fredrowskiej kompozycji wyraźnie im wychodziła na do­bre. Na przykład Józef Sadowski (który objął rolę Majora już w trakcie prób, zastępując chorego kolegę), w pierwszym akcie po trosze skrępowany i niepewny, rozegrał się w scenach dalszych. Rytm fredrowskiego dialogu, jego wartkość i dowcip wyraźnie wciągnął aktora, dyktował mu coraz dowcipniejsze odcienie (na przykład w ładnie zagranym dialogu "oświadczynowym" z Zosią).

Kilka słów o Poruczniku i Zosi; ta para stanowi - jeśli się tak wolno wyrazić - jeden z "trud­niejszych orzechów do zgryzienia" przy wystawianiu "Dam i huza­rów". Fredro wpisał w historię wesołego, farsowego pojedynku między damami i huzarami - sprawę swoich najboleśniejszych przeżyć osobistych, swojej miłości do Zofii Skarbkowej. Amantka w "Damach", wydawana gwałtem za człowieka starszego o lat blis­ko 40, nosi imię ukochanej poety, ma dokładnie jej wiek, znajduje się w jej sytuacji. Myślę, że spra­wa ta wiąże się najściślej z ca­łą fakturą utworu. Dobrze więc pomyśleć o autobiograficznej "podszewce" w wątku miłosnym Porucznika i Zosi. Amantka z "Dam i huzarów" straci swą nieco papierową konwencjonalność, gdy grająca tę rolę aktorka uderzy w ton dziecka, uczącego się życia w trudnej szkole osobistej krzywdy. Miała tego rodzaju akcenty Maria Możdżeniówna, wychowanka kra­kowskiej szkoły teatralnej (zdaje się, że szkoła ta specjalizuje się ostatnio w komediach fredrow­skich i że osiąga tu nienajgorsze rezultaty). Miała ów ton niepo­koju, ufności i poezji, który uskrzydla rolę; zabrakło natomiast akcentów budzącego się sprytu.

Sprzeczałbym się o rolę Po­rucznika. Wydaje mi się, że moż­na by dać tej postaci mniej wię­cej wiek Fredry w okresie, gdy pisał "Damy i huzary", a więc oko­ło 32-34 lat. To jest jeszcze mło­dy człowiek, ale - wedle ówcze­snych pojęć - już prawie doj­rzały mężczyzna; doświadczony, mający za sobą wiele przygód, a "ustabilizowany" miłością. Wy­obrażam sobie Porucznika, pa­trzącego z uczuciem rozczulenia i zachwytu na młodszą od siebie o lat blisko 15 i zakochaną w nim Zosię. Uczucia te mogłyby się zdradzać uśmiechem, gdy Po­rucznik snuje swój plan strategii miłosnej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji