Fredro w walce z cudzoziemszczyzną
SNOBIZM na zagranicę posiada w Polsce długą i bogatą tradycję, od renesansowego "wydwarzania", opisanego przez Górnickiego - poprzez "kawalerów modnych" i "fircyków" wieku XVIII, anglomanów w typie Hrabiego i sentymentalnych sawantek a la Telimena z "Pana Tadeusza" czy "Podfilipskich" z końca XIX w. - aż po wielbicieli amerykańskiego stylu życia za naszych dni. Pisarze polscy ze Słowackim na czele toczyli zaciętą walkę z tą narodową chorobą papuzią, a teatr, jeśli wziąć pod uwagę Zabłockiego ("Fircyk w zalotach"), Józefa Korzeniowskiego ("Wąsy i peruka") czy Moniuszkę ("Hrabina", "Straszny dwór") był w tej walce bronią szczególnie groźną. Zjawisko i zagadnienie społeczne nie mogło też oczywiście ujść uwagi tak bystrego obserwatora życia, jakim był Fredro. Już w początkach twórczości dostarczyło mu interesujących momentów w "Mężu i żonie" czy "Panu Geldhabie", aby w "Cudzoziemczyźnie" (1822) wypełnić ramy całej pysznej komedii.
Słuchając jej dzisiaj odnosi się miejscami wrażenie, że tendencja utworu przegięła się już w stronę przeciwną, że i Fredro uderza w ton współczesnych sobie piewców swojszczyzny i zaścianka. Okrzyk "nawróconego" Radosta: "Co cudze diabła warte, a najlepsze swoje" - tę wypowiedź postaci, rozpierającej komedię swym temperamentem, mamy już chęć brać za właściwy wykładnik morału: za wyraz zadowolonego z siebie prowincjała. Uważniejszego widza wywiedzie z tej omyłki końcowy kontredans amantów, świetny chwyt konstrukcyjny, uwypuklający harmonijny pogląd Fredry na "swoje" i "obce". Okazuje się, że snobistyczny entuzjasta obcych nowinek nie wykroczył nigdy poza własny zakątek, podczas gdy głosiciel szacunku dla wartości narodowych skonfrontował je w swych wojażach ze zdobyczami szerokiego świata.
Jak wiele znaczy na scenie silna aktorska indywidualność! - Przedstawienie "Cudzoziemczyzny" w Powszechnym na nowo nas o tym przekonało. Przed rokiem widziałem ten sam utwór w wrocławskim Teatrze Młodego Widza (w reżyserii i z główną rolą Wacława Zdanowicza) i mimo znacznego artystycznego wysiłku tamtejszego zespołu komedia młodego Fredry ujawniała wszystkie swoje braki, nieprawdopodobieństwa psychologii, nieoczekiwane zwroty akcji. W obecnym przedstawieniu warszawskim prawie zapomniało się o nich, tak bardzo pochłaniała widza porywająca, pełna życia kreacja Tadeusza Chmielewskiego. Inna rzecz, że ani reżyseria Karola Borowskiego, b. staranna, ani sam Chmielewski nie wzięli zbyt serio tego, co czytamy w programie o postaci Radosta. "Tradycyjny, głupi i okrutny szlachcic, tyranizujący dom, poddanych i własną córkę..." Czy to wszystko prawda? Głupi bo głupi, próżny, snob, i to snob uparty w swych fanaberiach, gorliwie naśladujący arystokrację. Lecz Radost jest na szczęście żywym człowiekiem, jest zmienny i w ruchu jak samo życie. Ma mimo wszystko jeszcze tyle zdrowego rozsądku, aby przepędzić etranżerów, kiedy zanadto biją go po kieszeni, a prócz tego ma bogactwo innych odcieni psychicznych, które czynią go wymarzoną rolą dla aktora. Odcienie te wygrał Chmielewski zadziwiająco, dodając do laurów komika nieoczekiwanie głębokie tony liryczne.
Wielką wartością kreacji Chmielewskiego jest ukazanie współgrania, ale i sprzeczności owych dwóch warstw psychicznych w Radoście: dziwacznego nalotu, pokostu cudzoziemskiego, spoza którego ustawicznie wyziera prawdziwa polska natura, wyrażająca się temperamentem i zamaszystością sarmaty. Niewątpliwie, można było ująć to wszystko mniej ciepło, bardziej satyrycznie, lecz niewiadomo, czy nie ulotniłby się wówczas swoisty humor i komizm tej postaci, komizm połączony z sentymentem i jakąś zwycięską wiarą w odrodzenie i trwałość istotnych cech narodowych. Ujęcie Chmielewskiego, bardzo fredrowskie, było poważnym sukcesem artysty, który objawił nam nowe, czy tylko mniej znane, strony swego talentu.
Drugą dobrą a trudną postacią przedstawienia, był Zdzisław w wykonaniu Czesława Byszewskiego. Był on mimo wszystko bardziej nowoczesnym światowcem i było to słuszne. Stworzył postać wytworną i szlachetną, rozumną i pociągającą. Pięknie mówił wiersz - da się to powiedzieć o większości wykonawców i jest dodatkowym walorem przedstawienia. Wyróżnili się w nim jeszcze Józef Zejdowski w ciepło ujętej roli wiernego sługi i Bogdan Szymkowski, groteskowo potraktowany blagier Etienne. Ewa Pachońska w trudnej roli wahającej się Zofii dzielnie walczyła z obciążeniami własnej indywidualności aktorskiej i miała dobre momenty łez wśród udawanego śmiechu. Natomiast banalnie, sięgając po ograny chwyt z wymową "r" zagrał tym razem rolę Astolfa Zygmunt Wojdan. Również Julia Teofili Koronkiewicz nie była ani hrabiną, ani siostrą swego brata - czy nie należałoby już skończyć z konwencją tej postaci jako starej panny, niemal rezydentki? Niech już raczej będzie wielką damą, honorowanym gościem w domu snobującego się na arystokrację Radosta.
Mimo dwóch ostatnich zastrzeżeń przedstawienie "Cudzoziemczyzny", komedii bardzo i dziś aktualnej, jest nowym sukcesem Teatru Powszechnego. Jest to zarówno sukces reżyserii K. Borowskiego i aktorskiej kreacji T. Chmielewskiego, jak i pięknej scenografii Zofii Węgierkowej. Święci ona jeszcze większy sukces w dodanej do spektaklu jednoaktówce Fredry z tegoż roku 1822, w "Zrzędności i przekorze". Stylowość tego satyrycznego utworku podkreśliła Węgierkowa idealną symetrią empirowego wnętrza i kostiumami epoki przejściowej ku romantyzmowi, z jej anglomanią, widoczną też i w scenografii "Cudzoziemczyzny".
W przedstawieniu w Teatrze Powszechnym wyczuwało się zbyt małe zróżnicowanie tytułowych cech w postaciach dwóch braci Zrzędów, sprawujących opiekę nad ukochaną młodziutką Zofią. Pokusiwszy się o wystawienie trudnego i niewdzięcznego utworu Teatr zdołał dać jedynie poprawną stylową ciekawostkę, inscenizowaną satyrę obyczajową, ukazującą już co prawda szeroką skalę pisarską młodego Fredry.