Figle jasno-ciemne
Kto chce, może sobie demonstrować, że jest ponad, do farsy się nie zniży, śmiać się od ucha do ucha ani myśli. Renomowane teatry zresztą sięgają po nią z pewnymi obawami, czy się godzi w dostojnych murach aż tak figlować. Pozostawiają ten gatunek na pastwę scen pośledniejszych, które często dobijają humor topornym wykonaniem. A przecież wytrawni aktorzy nie odżegnują się od wesołości, chętnie wchodzą w jej krąg, jeśli tylko mają taką propozycję.
Więc Teatr Powszechny w Warszawie sięgnął po pewniaka "Czarną komedię" Petera Shaffera, która zdobyła publiczność w wielu krajach. Dojrzali widzowie wspominali przy tej okazji polską prapremierę w stołecznym Teatrze Dramatycznym z roku 1969 - która przez kilka sezonów nie schodziła z afisza. Rozbawiona publiczność anno 1994 - nie tylko ta wygodnie usadowiona w fotelach, ale i podpierająca ściany - wróży także długie powodzenie najnowszej inscenizacji.
Miała być zabawa i jest; ostra, brawurowa, wedle reguły: wszystkie chwyty dozwolone. Akcja przypomina starą grę towarzyską: ciepło - zimno. Tu oglądamy ją w wariancie: ciemno - jasno i w dodatku przewrotnie. Bo w pełnym świetle jawi się wszystko, gdy elektryczność wysiada i na odwrót. Z tego powodu dochodziło nawet przed laty do zabawnych nieporozumień między publicznością a sceną. Ta pierwsza wyławiając z ciemności egipskich tylko głosy aktorów mówiących o kształtach i kolorach, sądziła, że chodziło o awarię w teatrze i dawała wyraz swemu zniecierpliwieniu, że coś jest nie w porządku. W roku 1994 jawi się uświadomiona, bo nawet jeden głos nie sarknął, tylko zabrzmiał od razu pierwszy porozumiewawczy śmiech chóralny, towarzyszący komedii pomyłek i nieporozumień aż do finału.
Awangardowy rzeźbiarz Brindskley Miller - Piotr Machalica ma wyraźnego pecha, bo światło gaśnie, jak na złość, wtedy, gdy oczekuje w swoim domu-pracowni ważnych gości. Chce zdobyć przychylność przyszłego teścia, zasadniczego pułkownika Melketta (Kazimierz Kaczor) i kolekcjonera - milionera Bambergera (Andrzej Piszczatowski). Ciemności powodują serię niewybaczalnych wpadek.
Gospodarz zachowuje się jak słoń w składzie porcelany. Wszystkie okoliczności stają mu na przeciw. Ekscentryczny sąsiad Harold (Jerzy Zelnik), od którego "pożyczył" stylowe meble i cenne przedmioty, wraca wcześniej z podróży. Nieoczekiwanie wpada także dziewczyna, którą rzeźbiarz wcześniej uwodził. Qui pro quo... artysta próbuje oddać po kryjomu sprzęt przyjacielowi, co powoduje wiele zderzeń, stłuczek między bohaterami a przedmiotami. Akcja roi się od gaf, pomyłek we wzajemnym rozpoznawaniu tożsamości.
Reżyser Marek Sikora rozgrywa "Czarną komedię" dosadnie, groteskowo. Aktorzy kreślą postaci grubą kreską, próbując górować nad złośliwością przedmiotów martwych. Machalica mocuje się z meblami niczym siłacz, Agnieszka Kotulanka, jako niedoszła żona Carol, kręci piruety z opornym sznurem telefonicznym. Elżbieta Kępińska - Panna Furnival, od stanu wielkiej godności sąsiedzkiej przechodzi do totalnego upojenia alkoholowego. Katarzyna Skrzynecka - Clea obnosi seks, ale imponuje też umiejętnością błyskawicznego przeistoczenia się w postać sprzątaczki, do której należą ostateczne rozstrzygnięcia.
"Czarna komedia" jest gęsta od gagów, aż napęczniała komizmem sytuacyjnym. Kto lubi ten genre - nakarmi się do syta. A przeciwnik zdecydowanej farsy niech szuka w repertuarze finezyjnego "Amadeusa" (o Mozarcie) lub "Equusa" tego samego autora, który pokazuje, że w każdym rodzaju jest mistrzem i chętnie zmienia gatunki, zachęcając tym samym teatry do różnorodności repertuarowej. Angielski dramaturg docenia wyobraźnię realizatorów i aktorów, którzy go zaskakują. "Dramatopisarstwo dzieli się zawsze na dwa etapy: pierwszy - kiedy przez dłuższy czas przebywa się samotnie w pokoju w otoczeniu papierów, drugi -to proces niemal odwrotny, kiedy rzecz wchodzi w próby i słowo staje się ciałem. To jest bardzo emocjonujące, gdy widzisz jak rzeczy, które były fantomami w twojej wyobraźni - ucieleśniają się. Czasami te postaci mówią lub robią rzeczy, o których istnieniu nie wiedziałeś".