Jak w garncu...
Jest o czym pisać w tym tygodniu. Telewizja dostarczyła nam wszystkiego po trochu, pragnąc zapewne odrobić braki jakie ostatnio odczuwaliśmy przy telewizorach. A więc mieliśmy uroczystą składanką z okazji jubileuszu 75-lecia istnienia "Ursusa", w której wystąpiły same gwiazdy lekkiej warszawskiej muzy. Wprawdzie składanka to bardzo przestarzała, i nudnawa już jako forma widowiska rozrywkowego, i klecona zazwyczaj według recepty "niech każdy pokaże co umie!". Tym razem jednak, przede wszystkim ze względu na doskonały numer Ludwika Sempolińskiego i występ baletu "Fantomas", no i oczywiście na charakter niejako akademijny tej audycji, można było gładko przełknąć ten godzinny program. Niestety Kazimierz Rudzki, to już nie ten Rudzki z przed lat, kiedy to czarował nas i rodzajem swego dowcipu i elegancją własnej konferansjerki. Rudzki jakby uwierzył, że jest świetnym aktorem i teraz gra. Nawet krótkie zapowiedzi są popisem dla jego mimiki, godnej raczej "Króla Leara" Szekspira aniżeli - jak to dawniej bywało - zapowiadacza o kamiennej twarzy, czym robił taką furorę.
Nową wielką zabawą był znowu "Turniej miast" czyli "Zawsze w niedzielę. "Tym razem walczyły ze sobą dwa uzdrowiska: Karpacz i Szklarska Poręba. Należy pochwalić twórców tej imprezy, że starają się za każdym razem o nowe niespodzianki i wymyślają coraz inne formy współzawodnictwa. Choć w ostatnim turnieju nie obserwowaliśmy takich pasji i ambicji wśród biorących udział w konkursach jak to było w pojedynku pomiędzy Nowym Targiem a Nowym Sączem, ale walka była również zaciekła i uczestnicy dawali wszystko ze siebie by przechylić zwycięstwo na stroną swej miejscowości. Jury, w którym jak zwykle króluje ze swą laseczką Jerzy Waldorff nie zawsze jednak wydaje wyroki w pełni uzasadnione i chyba zbyt apodyktycznie feruje swe zdanie. W towarzystwie, gdzie oglądałem turniej większość widzów nie zgadzała się z osądami jury. Warto by więc zastanowić się czy ta metoda rozstrzygania jest najwłaściwsza? Wolelibyśmy słyszeć i trochę sprzecznych opinii od jurorów. Byłaby to dodatkowa atrakcja. Sędziowie konkursu są nazbyt dla siebie uprzejmi i jeśli jeden coś zawyrokuje, zgadzają się potulnie z jego oceną. Tam też przydałoby się więcej nerwu i pasji.
Teatr niedzielny pokazał nam z Katowic "Kamiennego gościa" Aleksandra Puszkina, w reżyserii A. Szafiańskiego. Ależ zrobiono z tego nudną piłę - choć utwór należy przecież do pereł literatury i ma za sobą piękną tradycje. Przede wszystkim kulało tempo spektaklu. Aktorzy nie pochwycili przewrotności dzieła, błądzili jakby w ciemności od sceny do sceny, nie wiążąc tekstu z akcją. Jedynie może Marek Walczewski usiłował wydobyć uroki puszkinowskiego dramatu bardziej nowocześnie aniżeli to narzucił reżyser w całości przedstawienia. Był w miarę cyniczny, w miarę z dystansem do kreowanej roli, ale i on nie wyszedł poza przytłaczające go ramy koncepcji realizatora.
Kulturalnie również, ale bez większego polotu wyreżyserowała Maria Wiercińska "Eurydykę" Jeana Anouilh'a. Ten piękny mit o miłości dramaturga w świat współczesny już też trąci myszką "współczesności" sprzed kilkudziesięciu lat. Trzeba było się dobrać do niego, jak Anouilh dobrał się do mitu, Wiercińska zadowoliła się jednak samą powierzchnią dramatu. Demoniczny wysłannik śmierci Henryk, naiwny wędrowny skrzypek Orfeusz i naiwnie traktująca życie Eurydyka. Strofy poetyckie nie wystarczą dramatowi do przekazania wszystkich wzruszeń, jakie winien odbierać widz z ekranu. Patrzyliśmy na tę "Eurydykę" trochę jak na kartkę z przeszłości, która mówi o jeszcze dawniejszej przeszłości. Został zagubiony sens utworu, którym jest dotarcie do odbiorcy, niezależnie od czasu, dotarcie z poetycką tezą, że siła miłości może i powinna pokonać śmierć. Eurydyka Hanny Stankównej nie miała w sobie nic z cudownej dziewczyny z mitu, była raczej oschła i wykoncypowana, nie wierzyło się, że Orfeusz z całym przekonaniem idzie za nią aż poza granicę życia.
"Studio Współczesne" tym razem z Krakowa. Kraków rzadko ukazuje swe spektakle z powodu wielu trudności, jakie nastręczają warunki techniczne. Lidia Zamkow przygotowała adaptację opowiadań Stanisława Stanucha pt. "W lesie". Ale była to tylko swojego rodzaju "Kobra" z ambicjami. Widowisko było sprawne, dobrze grane, niestety, z nieoczekiwanie słabym zakończeniem, które postawiło pod znakiem zapytania celowość wysiłku realizatorów. Czy winić za to należy adaptatora czy też autora - nie wiem.
Mieliśmy również kolejnego Conrada ze szczecińskiej Telewizji. Poprzednie inscenizacje, jak i teraz "Freja z siedmiu wysp", udowodniły, że należy mierzyć zamiary na siły. Ilustrowany bryk z arcydzieł Conrada przynosi jedno po drugim rozczarowanie. Dla miłośników dzieł tego wielkiego pisarza to niepotrzebne i denerwujące, a tych, którzy nie znają jeszcze literatury con-radowskiej nie zachęci do wzięcia jego dzieł do ręki. Więc po co? Poziom tego przedstawienia był żenujący.
Jeremi Przybora na Dzień Kobiet przygotował kabaretową "Balladynę" z muzyką Wasowskiego. Pomysł świetny, niektóre partie tekstowe Przybory wręcz znakomite, ale drażniła często zbytnia nahalność w posługiwaniu się motywami współczesnymi. Alina Janowska wraz z W. Glińskim i J. Kobuszewskim stworzyli śmieszne i efektowne sylwetki bohaterów Słowackiego na opak.
Telewizyjna produkcja filmowa NRD przedstawiła nam dwuseryjny film sensacyjny pt. "Samotna walka". Nie był to film ani lepszy, ani gorszy od tych, które widzieliśmy już nieraz. NRD specjalizuje się w filmach poświęconych walce z nazistami, którzy do tej pory odgrywają znaczną rolę we władzach i polityce Bonn. Trzeba przyznać, że filmy te są interesujące i odznaczają się dużymi walorami przygodowo-kryminalnymi. Utrzymują widza w ciągłym napięciu i wciągają go w orbitę ważnych problemów. Pod pozorem rozgrywki i zagadki kryminalnej śledzimy współczesność prawdziwą Niemiec zachodnich.
A więc początek marca zaczął się w telewizji bogato. Bo wiadomo - w marcu jak w garncu... wszystkiego potrosze.