Artykuły

Potrafię wydobyć z siebie dziecięcą radość i ułańską fantazję

- Aktor powinien umieć zagrać w filmie, serialu, teatrze i w dubbingu. Wymagany jest inny rodzaj skupienia, inne są środki wyrazu. Chciałabym sprawdzić się na każdym polu. Tymczasem rozwijam się w serialach, teatrze, czasem w dubbingu - mówi AGNIESZKA SIENKIEWICZ, aktorka telewizyjna i teatralna.

Pochodzi z Mrągowa, mieszka w Warszawie. Grała w teatrach w Olsztynie, Kaliszu i Warszawie. Dużą popularność, sympatię i uznanie zyskały jej role w najpopularniejszych serialach: "Faceci do wzięcia", "Na dobre i na złe", "Twarzą w twarz", "Samo życie", "Agentki", "Prosto w serce", "Anna German", "Sama słodycz", "Przyjaciółki" i "M jak miłość".

Znana jest pani z wielkiego temperamentu. Czy udało się pani osiągnąć już równowagę wewnętrzną i spokój?

- Jestem osobą bardzo emocjonalną, a równowagi wciąż poszukuję. Ale nie wiem, czy chcę być taka ułożona i zrównoważona. Z wiekiem zaczynam akceptować własną chwiejność i emo-cjonalność.

To rozedrganie widać w postaciach, w które się pani wciela, co grozi ich przerysowaniem. Czy ktoś już to pani powiedział?

- Mam tego świadomość. Często gram w komediach, w których łatwo o przeszarżowanie. Szczególnie gdy spektakl jest ograny i zaczynam kombinować, co mogę jeszcze zrobić dla roli. Zawsze liczę na współpracę z reżyserem, który wie, kiedy powiedzieć: stop, basta.

Uczono pani tego w Policealnym Studium Aktorskim przy Teatrze im. Stefana Jaracza w Olsztynie...

- Żaden aktor nie zagra wszystkiego, ja również, bo mój wrodzony temperament mi na to nie pozwoli. Mam w sobie taką temperaturę i energię, że pewnych rzeczy nie przeskoczę.

Nie próbowała pani zdawać do renomowanych szkół teatralnych?

- Nie. Do studium aktorskiego poszłam z rozpędu, z przypadku. Nie było to moim marzeniem. Po dyplomie natychmiast dostałam etat w teatrze w Kaliszu. Po półtora roku otrzymałam propozycję etatu w Teatrze Współczesnym w Warszawie. Praktyka na scenie jest najlepszą nauką. Poza tym mam poczucie, że moja szkoła dała mi gruntowne przygotowanie do pracy w teatrze.

Teraz gra pani prawie w każdym znanym serialu, co znaczy, że podoba się pani producentom i widzom. Czy może pani nazwać siebie aktorką usatysfakcjonowaną?

- Tak, tym bardziej że nigdy niczego nie planowałam. Wszystko, co mi się przydarza, jest dużym zaskoczeniem. Co nie oznacza, że niczego więcej nie pragnę zrobić, że nie mam ambicji. Nie mam kolejnych wyznaczników i stopni, po których chciałabym się wspinać, aby czuć się spełnioną. Bardziej próbuję się spełniać w życiu osobistym, rodzinnym, i to jest dla mnie znacznie ważniejsze. Do pracy mam zdrowe podejście i dystans. Nie marzę o oszałamiającej karierze. Nie płaczę, że nie gram w filmach kinowych.

Kiedy dostała pani rolę Katarzyny Mularczyk w "M jak miłość", typowano panią na następczynię Małgorzaty Kozuchowskiej, która odeszła z serialu. Ale masowej popularności i uwielbienia telewidzów pani nie zdobyła. Czy miała pani świadomość, że może zostać aktorką kultową?

- Nie zabiegałam o to, zawód aktora zmienia swój status, a popularność polega teraz na bywaniu na różnego rodzaju eventach niezwiązanych z pracą. Staram się tego wystrzegać i rozsądnie wybieram miejsca, w których się pojawiam. Wolę poświęcić czas dla najbliższych niż pozować na ściance i pokazywać się w nowej sukience. Mimo tej nieobecności dobrze sobie radzę w zawodzie. Nie ma mnie na portalach plotkarskich i chciałabym, żeby tak zostało.

Jaka jest Kasia Mularczyk w pani wydaniu?

- Bardzo emocjonalna, oddana, delikatna, z cienką skórą i emocjami na wierzchu. Jej partner Marcin wystraszył się jej otwartości, dlatego się wycofał. Kasia ma wyidealizowany obraz świata i rodziny. Uważam, że zbyt spokojnie czeka, co przyniesie jej życie, bo sama nie ma odwagi po coś sięgnąć. Nie ma w sobie nic z kobiety XXI wieku.

Polubiła pani swoją bohaterkę?

- Tak, chociaż czasami mnie wkurza, szczególnie za brak krytycyzmu wobec Marcina i za to że jest słaba i pozwala się krzywdzić. Bywa, że chce mi się nią potrząsnąć i powiedzieć: Dziewczyno, zawalcz o siebie, nie płaszcz się przed Marcinem! Jest zupełnie inna niż ja, i to w wielu aspektach. Grając Kasię, muszę hamować swój temperament i silną osobowość.

Pani debiut na małym ekranie miał miejsce w serialu "Agentki". Jak go pani wspomina?

- Fantastycznie. Uczyłam się od podstaw pracy z kamerą, świadomości na planie. Gdy teraz zdarza mi się spotykać ludzi z tej ekipy, to bardzo się cieszę, bo mam świetne wspomnienia z tej współpracy.

Dlaczego "Agentki" zostały tak szybko zdjęte z ekranu?

- Może nie spodobały się widzom? Dzień emisji serialu też nie był dobry, konkurencyjne stacje emitowały wtedy muzyczne programy. Prawdziwych powodów takiej decyzji pewnie nigdy nie poznam.

- Dorota, kochanka Andrzeja w serialu "Przyjaciółki", to pani duża rola. Nie jest to pozytywna postać, ale ciekawy materiał aktorski...

- O, tak! Uwielbiam grać Dorotę, jest silna, bezkompromisowa. Gdy czytam scenariusz, aż nie wierzę, że można się tak zachowywać. Po raz pierwszy gram taką stricte negatywną postać. Mogłaby zniknąć z serialu, ale jest wciąż rozbudowywana. Widzom podoba się wątek z jej udziałem. To taka moja "perełka".

Janina z "Samej słodyczy" to kolejna duża rola, ale serial nie doczekał się kontynuacji. Było pani przykro?

- Tak, gdy serial zniknął, poczułam rozczarowanie. Janinka to kompletne przeciwieństwo Kasi i Doroty. Był nawet taki moment, że grając trzy różne postaci, zagubiłam się i przed wejściem na plan musiałam się skupić, aby przypomnieć sobie, jak moja postać się porusza, jak mówi.

Co pani czuje, gdy przedwcześnie musi się pani rozstać ze swoimi bohaterkami?

- Nie rozpaczam, ale jest mi przykro. Byłam zasmucona, gdy z ekranów zeszły "Agentki", bo to była wtedy moja jedyna praca poza teatralną i główne źródło utrzymania.

Należy pani do aktorek, które emocjonalnie wiążą się z rolami, czy zapomina o nich wraz z zakończeniem produkcji?

- Raczej zapominam. Większy sentyment mam do swoich ról teatralnych. Szczególnie w sztuce "Czasami śnieg pada w kwietniu". To sztuka pełna bru-talizmu i chętnie powróciłabym do tej roli. Jednak nie przenoszę pracy do domu, może tylko zmęczenie. Nie żyję granymi postaciami. Mam pragmatyczny stosunek do swojego zawodu. Praca daje mi radość, satysfakcję, czasami męczy, ale nie wykańcza psychicznie.

Jak jest w przypadku ról teatralnych, które powstają znacznie dłużej i wymagają innego sposobu budowania postaci?

- Jeżeli brakowałoby mi pracy, to najbardziej w teatrze. Nad rolą pracuje się nieustannie, w każdym kolejnym spektaklu można coś dodać od siebie. Poza tym widz daje aktorowi energię. Funkcjonuje reakcja łańcuchowa między widzem a aktorem. Najdłużej, bo osiem miesięcy, pracowałam nad spektaklem "Proces".

Przejdźmy do pani ról kinowych. Film "Milion dolarów", w którym wystąpiła pani w roli Julii, pracownicy banku, nie miał dobrych recenzji i szybko zszedł z ekranów. Dlaczego?

- Widziałam go na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni i odniosłam wrażenie, że nie był dokończony. Zagrałam tam niewielką rolę.

Na planie spotkała się pani z intrygującym aktorem młodego pokolenia Jakubem Gierszałem. Graliście potem jeszcze w filmie "Yuma", też krótko obecnym w kinach. Czyżby nie miała pani szczęścia do dużego ekranu?

- W "Yumie" prawie mnie nie ma. Na początku dostałam rolę, nawet sporą rolę, ale ponieważ scenariusz musiał być skracany, moja rola też została zminimalizowana. Nie miałam szczęścia do kina. Ale wierzę, że jeszcze wszystko przede mną.

Praca w filmie interesuje panią bardziej niż w serialu?

- Aktor powinien umieć zagrać w filmie, serialu, teatrze i w dubbingu. Wymagany jest inny rodzaj skupienia, inne są środki wyrazu. Chciałabym sprawdzić się na każdym polu. Tymczasem rozwijam się w serialach, teatrze, czasem w dubbingu.

Podobno w serialach niewiele się można nauczyć?

- Nie zgadzam się z tym. W serialu praca toczy się bardzo szybko, tam nie ma czasu na próby, dlatego trzeba mieć czysto techniczną sprawność. W produkcjach ciągnących się latami, może wkraść się rutyna, ale aktor musi być w nieustannej gotowości, więc jest to lekcja zawodowej sprawności.

Ogląda pani siebie w tych rolach?

- Staram się oglądać, żeby wiedzieć, jak rysuję swoją rolę, jak ona współgra z innymi postaciami, czy pasuje do całości, do konwencji filmu. Rola nie powinna być płaska i jednowymiarowa.

Ma pani spory dorobek teatralny, o którym mało kto wie...

- Mam za sobą udział w ponad dwudziestu sztukach. Debiutowałam rolą Kurtyzany w "Romeo i Julii" w Teatrze im. Jaracza w Olsztynie. Występowałam na kilku scenach, w Olsztynie, Kaliszu, Warszawie.

Dlaczego odeszła pani z Teatru Współczesnego w Warszawie?

- Pięć lat byłam tam na etacie. Wiele się nauczyłam, ale nie potrafię stać w miejscu, ciągle mnie gdzieś goni. Stwierdziłam, że jeśli nie zaryzykuję, to utknę na bezpiecznym etacie, i nie spotka mnie nic ciekawego. Grałam tam nie największe role. W tym czasie otrzymałam propozycję z Teatru 6. piętro. I postanowiłam zaryzykować.

Widziałem panią w świetnej komedii "Kochanie na kredyt", prezentowanej na Festiwalu Gwiazd w Międzyzdrojach. Główna rola, grana ostrą kreską. Lubi pani tak wyraziste postaci?

- Tak, i właśnie taka jest Anna Pudelska. Na scenie lubię się zmęczyć, spocić, przez większość spektaklu biegam z kąta w kąt. Wkładam w tę rolę mnóstwo energii i pasji. Do tego spektaklu mam ogromny sentyment.

Będzie pani miała teraz nowych partnerów, bo Tamara Arciuch i Bartek Kasprzykowski zostali zwolnieni. Jak ważny dla pani jest partner sceniczny?

- Bardzo ważny, dlatego nie pokusiłam się jeszcze o zrobienie monodramu. A partner musi słuchać, modyfikować rolę. Teraz grać będę z Małgorzatą Pieczyńską i Przemysławem Sadowskim.

Czytałem, że opiekuje się pani porzuconymi niemowlętami z "okna życia". Podobno dość długo pracowała pani jako niania. To prawda?

- Będąc jeszcze na etacie w Teatrze Współczesnym, pracowałam jako niania i ta umiejętność zawsze może być dla mnie alternatywą. Mogę założyć żłobek. Zaangażowałam się w pracę interwencyjnego Ośrodka Preadopcyjnego w Otwocku. Jestem wolontariuszką. Nasza aktorska branża skupiona jest na sobie, trochę próżna i egocentryczna. Jeżeli robię obok aktorstwa inne rzeczy, to nabieram dystansu do tego, co istotne. Po wizycie w takim ośrodku inaczej układają się priorytety. Czuję się potrzebna i mam poczucie, że robię coś ważnego.

To chyba jest bardzo przygnębiające miejsce?

- Jak na to wszystko patrzę, w głowie się nie mieści, że można porzucać dzieci. A takich przypadków jest coraz więcej. Biorę takie maleństwo na ręce i czuję wtedy, że jestem dla niego szalenie ważna.

Trzeba być niezwykle silną osobą, żeby wytrzymać takie sytuacje...

- Mam chyba w sobie dużo siły. Gdy na początku przychodziłam do tych dzieci, płakałam. Ale one dają taką energię, że przestawałam płakać, i zaczęłam się do nich uśmiechać.

Jakich emocji lubi pani doznawać w życiu prywatnym?

- Lubię ekstremalne emocje. Męczy mnie letniość, bylejakość. Lubię się śmiać, wariować. Potrafię wydobyć z siebie dziecięcą radość i ułańską fantazję.

Teraz wiem, dlaczego zdecydowała się pani skoczyć na bungee...

- Skoczyłabym jeszcze raz, ale moich najbliższych przeraża ten mój pęd do ekstremalnych przeżyć, więc ze względu na nich trochę się hamuję.

Jest pani tak zajętą osobą, że wątpię, aby miała pani czas na coś innego niż praca...

- Moją pasją są podróże, i podczas nich jestem bardzo aktywna. Lubię też mieszkać pod namiotem i jadać w tanich restauracjach...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji